The Finals - Day 12 & 13 - Game 4.
1
Ostatnie dwa dni zaczęły się dużo, dużo wcześniej.
Chodziłem wtedy do liceum, a Damian przyniósł do szkoły pełną ofertę Toto-mixa. Znałem się na sporcie, miałem dryg do liczb, więc skusiłem się przekazać swoje typy licealnemu przyjacielowi. Swój pierwszy kupon pamiętam lepiej od pierwszego seksu. Wygrane Wisły, Lecha, Panathinaikosu, Ajaxu i z dwóch złotych zrobiłem ponad trzy dyszki. Niedługo potem otworzyli punkt przyjmowania zakładów po drodze do szkoły. Byłem tam codziennym bywalcem. Przegrałem przekazane przez rodziców pieniądze na podręczniki i bilet miesięczny na pociąg (tak, jestem z małej miejscowości i do szkoły dojeżdżałem pociągiem), pożyczone pięćdziesiąt złotych od kumpla, a uratowała mnie podebrana młodszej siostrze, ze świnki skarbonki, pięciozłotówka. Odbiłem się, lecz kłopotów zaczęło przybywać. Zacząłem opuszczać lekcje, przesiadując w punkcie przy ulicy Skłodowskiej, słuchając jak starsi Panowie toczą dyskusję na temat szwedzkiej ligi piłkarzy ręcznych. Potem sam tę ligę obstawiałem, a telegazeta była moim jedynym źródłem informacj. Stawiałem coraz więcej, za coraz większe stawki. Dla wszystkich z klasy pięć złotych było równoznaczne z piwem w knajpie, dla mnie możliwością zysku. Jak nie łatwo się domyślić - nie chodziłem wtedy na piwa z kolegami, całe swoje oszczędności pakując w kawałek papieru z paroma liczbami. Zacząłem być przy tym przesądny. Po paru nietrafionych kuponach z rzędu zwracałem uwagę, którą nogą opuszczam mieszkanie, potrafiłem wysiąść stację wcznieśniej, albo wchodzić do punktu o pełnych godzinach.
Gdy po liceum nie dostałem się na wymarzone studia i podjąłem pracę z utęsknieniem czekałem na ostatni dzień miesiąca, podczas którego potrafiłem postawić pół wypłaty. Nie była duża, nie miałem na głowie domu, a jednak... Potem była emigracja, dostęp do większej gotówki i... jeszcze większe kłopoty. Stawiałem codziennie, za duże kwoty, w większości przypadków tylko po to, by ogladając jakiś sport czuć ten dreszczyk emocji, podniecenia. Byłem uzależniony od hazardu. Wróciłem do Polski, poznałem 'tą pierwszą', w moim życiu pojawiły się nieco inne priorytety i bukmacherka odeszła na drugi plan. Od czasu do czasu coś zagrałem, za małą kasę i tylko z koszykówki, by się lepiej oglądało.
Przewijamy czas do przodu. W samo południe poprosiłem Ray'a (współlokator mojego gospodarza), aby wskazał mi drogę na przystanek autobusowy, z którego miałem dostać się do centrum San Antonio. Ray był tak miły i wystraszony faktem, że chce pokonać 700 metrów na pieszo, iż zaoferował mi podwózkę. Umówiliśmy się, że wyruszamy za 20 minut. Siku, zęby, zmiana gaci, a Ray już stoi gotowy w drzwiach. Nie myślałem, że jego krótkie, chińskie 20 minut upłynie tak szybko i wychodząc z domu nie zdążyłem spisać nawet adresu motelu, w którym zarezerwowałem tani pokój na najbliższą noc. Chwyciłem laptop, aparat, kosmetyczkę i bieliznę na zmiane. Motel znajdował się niecałą mile od AT&T Center, a ja postanowiłem czekać w pokoju do ostatniej chwili przed spotkaniem, by kupić bilety, gdy ceny drastycznie pójdą w dół, wydrukować wejściówki na recepcji i pognać na mecz numer cztery. Plus odchodzi problem z nocnym powrotem na drugi koniec miasta, do domu Thomasa.
Było duszno i gorąco. Nic nie zapowiadało, że jak wysiąde przy AT&T Center zacznie padać. Zaczęło. Ulewa stulecia totalnie zaskoczyła drogowców, powiedzieliby w Teleexpresie. Pieszy był tylko jeden. Burza, błyskawice i jeden gość z plecakiem, totalnie przemoknięty, błądząc po okolicy, taplając się w kałużach i zmuszony iść poboczem szosy notorycznie ochlapywany przez nadjeżdżające pojazdy, próbuję znaleźć motel na wylotowej trasie z San Antonio - reportaż pierwsza klasa. Już w pokoju, wyrzymując przemoknięte gacie i wylewając wodę z butów pomyślałem sobie, że jak ktoś mi opowie historię, w której bardziej się wycierpiał, by osiągnąć upragniony cel, spełnić swe marzenia, to jestem w stanie mu zapłacić.
Do meczu pozostawały cztery godziny, szybka kąpiel, jedzenie i zasiadłem do komputera, by monitorować przebieg aukcji na StubHub i oficjalnej stronie odsprzedaży Ticketmaster. Obecna cena - 300 dolarów - nie powalała na kolana. Przecież muszą zacząć lecieć w dół, prawda? Na godzinę przed pierwszym gwizdkiem pojawiła się oferta z wejsciówką za 200 'zielonych' i... tutaj znów cofamy się w przeszłość. Rok temu postanowiłem rozpocząć progresję na zwycięstwo gości w mini-serii trzech spotkań na danym parkiecie pod rząd, jaka odbywa się w Finałach NBA. Jak nie wiesz czym jest progresja, pożycz od brata/siostry/dziecka książkę do matematyki. Miami Heat pokonało trzy razy z rzędu Oklahome City Thunder, a ja utraciłem sporo gotówki. Od 1985 roku, gdy po raz pierwszy zagrano w Finałach systemem 2-3-2 (dwa pierwsze mecze u drużyny z lepszym bilansem, trzy następne u 'underdoga' i dwa ostatnie tam, gdzie na początku) drużyna gospodarzy wygrała trzy mecze pod rząd jedynie trzy razy: Detroit w 2004, Miami w 2006 i Miami w 2012 roku. 28 sezonów, trzy przypadki, ani razu rok po roku. Głodny zemsty i odzyskania swojej gotówki postawiłem na Heat w tegorocznym Game 3 więcej, niż twoja stara zarabia miesięcznie. Poniosłem porażkę i na zwycięstwo Heat w kolejnym, piątym stopniu mojej progresji postawiłem wczoraj więcej, niż twoja stara zarabia miesięcznie... razem z Tobą.
Co to ma do rzeczy? Tak samo jak kiedyś nie chodziłem z kumplami przechylać kufle, tak teraz, omamiony rządzą pieniądza wydawało mi się, że 200 dolarów to strasznie dużo pieniędzy. Nie to, żebym przed chwilą parenaście razy więcej nie postawił na Pinnaclu... Gdzieś tam w środku odezwał się także, drzemiący w każdym z nas, Ahaswerus i najchętniej to poszedłbym na Finał NBA za darmo, a bajkowo byłoby, gdyby ktoś mi za niego zapłacił. Obstawianie jest gorsze od kibiców Miami. Pożera ci mózg, zabiera młodość i gwałci twoją kobięte. Bez pytania... W momencie, gdy puścisz zakład za półtora, przeznaczonego na następne trzy miesiące podróży, budżetu otaczający świat przestaje dla Ciebie istnieć, zaczynasz liczyć każdy grosz, a marzenia, po które tu przyjechałeś odchodzą na drugi plan...
Gdy spojrzałem w lustro na swoją młodą, lecz niesamowicie zniszczoną ostatnimi paroma dniami, niewyspaną twarz i zdałem sobię sprawę, że coś wymknęło mi się spod kontroli, uciekło przednim wejściem było już za poźno. Bilety na StubHub nie potaniały do ostatniego momentu, a jedyne dostępne wejściówki w rozsądnych cenach były do kupienia wyłącznie w parze. A wtedy, jakby wszystkiego było mało, znów, jak podczas całego poprzedniego dnia spędzonego w samotności w najbrudniejszym miejscu jakie w życiu odwiedziłem (byłem w Afryce!) - mieszkaniu Thomasa, przekonałem się, że podróżowanie w pojedynkę jest do dupy. O wiele lepszy jest wyjazd z ekipą nad wodę do Borówna pod Bydgoszczą, niż samotne odwiedzenie najbardziej intrygujących zakamarków na drugim końcu Świata. Sytuacji nie poprawiała świadomość, że gdzieś tam, w Londynie, grupka przyjaciół odpaliła właśnie pożegnalnego grilla dla mojej lepszej połówki. I co z tego, że jeden z nich zaraz pewnie zaśnie na siedząco, drugi zabawi tylko chwilkę, bo będzie musiał zaraz iść do pracy, a trzeci się nawali i zacznie zwierzać... może tego właśnie mi brakuje?
Tak oto, w samotności, kibicując wbrew swojemu wcześniejszemu założeniu gościom (a może bardziej postawionej gotówce?), z otrzymaną na wynos od Ray'a zupką, zakupionymi w pobliskim sklepie hot-dogami, zapraszając sześciu 'Kumpli', bez stacji ABC w telewizorze ('Popsuło się.' - tyle usłyszałem na recepcji), z moim nie działającym na terenie Stanów Zjednoczonych International League Passem, byłem zmuszony obejrzeć mecz numer cztery za pomocą kiepskiej jakości streamu z 'wiadomo jakich stron', co rusz zmieniając położenie w motelowym pokoju, szukając najlepszego zasięgu bezwprzewodowej sieci internetowej. Amerykański sen...
Chodziłem wtedy do liceum, a Damian przyniósł do szkoły pełną ofertę Toto-mixa. Znałem się na sporcie, miałem dryg do liczb, więc skusiłem się przekazać swoje typy licealnemu przyjacielowi. Swój pierwszy kupon pamiętam lepiej od pierwszego seksu. Wygrane Wisły, Lecha, Panathinaikosu, Ajaxu i z dwóch złotych zrobiłem ponad trzy dyszki. Niedługo potem otworzyli punkt przyjmowania zakładów po drodze do szkoły. Byłem tam codziennym bywalcem. Przegrałem przekazane przez rodziców pieniądze na podręczniki i bilet miesięczny na pociąg (tak, jestem z małej miejscowości i do szkoły dojeżdżałem pociągiem), pożyczone pięćdziesiąt złotych od kumpla, a uratowała mnie podebrana młodszej siostrze, ze świnki skarbonki, pięciozłotówka. Odbiłem się, lecz kłopotów zaczęło przybywać. Zacząłem opuszczać lekcje, przesiadując w punkcie przy ulicy Skłodowskiej, słuchając jak starsi Panowie toczą dyskusję na temat szwedzkiej ligi piłkarzy ręcznych. Potem sam tę ligę obstawiałem, a telegazeta była moim jedynym źródłem informacj. Stawiałem coraz więcej, za coraz większe stawki. Dla wszystkich z klasy pięć złotych było równoznaczne z piwem w knajpie, dla mnie możliwością zysku. Jak nie łatwo się domyślić - nie chodziłem wtedy na piwa z kolegami, całe swoje oszczędności pakując w kawałek papieru z paroma liczbami. Zacząłem być przy tym przesądny. Po paru nietrafionych kuponach z rzędu zwracałem uwagę, którą nogą opuszczam mieszkanie, potrafiłem wysiąść stację wcznieśniej, albo wchodzić do punktu o pełnych godzinach.
Gdy po liceum nie dostałem się na wymarzone studia i podjąłem pracę z utęsknieniem czekałem na ostatni dzień miesiąca, podczas którego potrafiłem postawić pół wypłaty. Nie była duża, nie miałem na głowie domu, a jednak... Potem była emigracja, dostęp do większej gotówki i... jeszcze większe kłopoty. Stawiałem codziennie, za duże kwoty, w większości przypadków tylko po to, by ogladając jakiś sport czuć ten dreszczyk emocji, podniecenia. Byłem uzależniony od hazardu. Wróciłem do Polski, poznałem 'tą pierwszą', w moim życiu pojawiły się nieco inne priorytety i bukmacherka odeszła na drugi plan. Od czasu do czasu coś zagrałem, za małą kasę i tylko z koszykówki, by się lepiej oglądało.
Przewijamy czas do przodu. W samo południe poprosiłem Ray'a (współlokator mojego gospodarza), aby wskazał mi drogę na przystanek autobusowy, z którego miałem dostać się do centrum San Antonio. Ray był tak miły i wystraszony faktem, że chce pokonać 700 metrów na pieszo, iż zaoferował mi podwózkę. Umówiliśmy się, że wyruszamy za 20 minut. Siku, zęby, zmiana gaci, a Ray już stoi gotowy w drzwiach. Nie myślałem, że jego krótkie, chińskie 20 minut upłynie tak szybko i wychodząc z domu nie zdążyłem spisać nawet adresu motelu, w którym zarezerwowałem tani pokój na najbliższą noc. Chwyciłem laptop, aparat, kosmetyczkę i bieliznę na zmiane. Motel znajdował się niecałą mile od AT&T Center, a ja postanowiłem czekać w pokoju do ostatniej chwili przed spotkaniem, by kupić bilety, gdy ceny drastycznie pójdą w dół, wydrukować wejściówki na recepcji i pognać na mecz numer cztery. Plus odchodzi problem z nocnym powrotem na drugi koniec miasta, do domu Thomasa.
Było duszno i gorąco. Nic nie zapowiadało, że jak wysiąde przy AT&T Center zacznie padać. Zaczęło. Ulewa stulecia totalnie zaskoczyła drogowców, powiedzieliby w Teleexpresie. Pieszy był tylko jeden. Burza, błyskawice i jeden gość z plecakiem, totalnie przemoknięty, błądząc po okolicy, taplając się w kałużach i zmuszony iść poboczem szosy notorycznie ochlapywany przez nadjeżdżające pojazdy, próbuję znaleźć motel na wylotowej trasie z San Antonio - reportaż pierwsza klasa. Już w pokoju, wyrzymując przemoknięte gacie i wylewając wodę z butów pomyślałem sobie, że jak ktoś mi opowie historię, w której bardziej się wycierpiał, by osiągnąć upragniony cel, spełnić swe marzenia, to jestem w stanie mu zapłacić.
Do meczu pozostawały cztery godziny, szybka kąpiel, jedzenie i zasiadłem do komputera, by monitorować przebieg aukcji na StubHub i oficjalnej stronie odsprzedaży Ticketmaster. Obecna cena - 300 dolarów - nie powalała na kolana. Przecież muszą zacząć lecieć w dół, prawda? Na godzinę przed pierwszym gwizdkiem pojawiła się oferta z wejsciówką za 200 'zielonych' i... tutaj znów cofamy się w przeszłość. Rok temu postanowiłem rozpocząć progresję na zwycięstwo gości w mini-serii trzech spotkań na danym parkiecie pod rząd, jaka odbywa się w Finałach NBA. Jak nie wiesz czym jest progresja, pożycz od brata/siostry/dziecka książkę do matematyki. Miami Heat pokonało trzy razy z rzędu Oklahome City Thunder, a ja utraciłem sporo gotówki. Od 1985 roku, gdy po raz pierwszy zagrano w Finałach systemem 2-3-2 (dwa pierwsze mecze u drużyny z lepszym bilansem, trzy następne u 'underdoga' i dwa ostatnie tam, gdzie na początku) drużyna gospodarzy wygrała trzy mecze pod rząd jedynie trzy razy: Detroit w 2004, Miami w 2006 i Miami w 2012 roku. 28 sezonów, trzy przypadki, ani razu rok po roku. Głodny zemsty i odzyskania swojej gotówki postawiłem na Heat w tegorocznym Game 3 więcej, niż twoja stara zarabia miesięcznie. Poniosłem porażkę i na zwycięstwo Heat w kolejnym, piątym stopniu mojej progresji postawiłem wczoraj więcej, niż twoja stara zarabia miesięcznie... razem z Tobą.
Co to ma do rzeczy? Tak samo jak kiedyś nie chodziłem z kumplami przechylać kufle, tak teraz, omamiony rządzą pieniądza wydawało mi się, że 200 dolarów to strasznie dużo pieniędzy. Nie to, żebym przed chwilą parenaście razy więcej nie postawił na Pinnaclu... Gdzieś tam w środku odezwał się także, drzemiący w każdym z nas, Ahaswerus i najchętniej to poszedłbym na Finał NBA za darmo, a bajkowo byłoby, gdyby ktoś mi za niego zapłacił. Obstawianie jest gorsze od kibiców Miami. Pożera ci mózg, zabiera młodość i gwałci twoją kobięte. Bez pytania... W momencie, gdy puścisz zakład za półtora, przeznaczonego na następne trzy miesiące podróży, budżetu otaczający świat przestaje dla Ciebie istnieć, zaczynasz liczyć każdy grosz, a marzenia, po które tu przyjechałeś odchodzą na drugi plan...
Gdy spojrzałem w lustro na swoją młodą, lecz niesamowicie zniszczoną ostatnimi paroma dniami, niewyspaną twarz i zdałem sobię sprawę, że coś wymknęło mi się spod kontroli, uciekło przednim wejściem było już za poźno. Bilety na StubHub nie potaniały do ostatniego momentu, a jedyne dostępne wejściówki w rozsądnych cenach były do kupienia wyłącznie w parze. A wtedy, jakby wszystkiego było mało, znów, jak podczas całego poprzedniego dnia spędzonego w samotności w najbrudniejszym miejscu jakie w życiu odwiedziłem (byłem w Afryce!) - mieszkaniu Thomasa, przekonałem się, że podróżowanie w pojedynkę jest do dupy. O wiele lepszy jest wyjazd z ekipą nad wodę do Borówna pod Bydgoszczą, niż samotne odwiedzenie najbardziej intrygujących zakamarków na drugim końcu Świata. Sytuacji nie poprawiała świadomość, że gdzieś tam, w Londynie, grupka przyjaciół odpaliła właśnie pożegnalnego grilla dla mojej lepszej połówki. I co z tego, że jeden z nich zaraz pewnie zaśnie na siedząco, drugi zabawi tylko chwilkę, bo będzie musiał zaraz iść do pracy, a trzeci się nawali i zacznie zwierzać... może tego właśnie mi brakuje?
Tak oto, w samotności, kibicując wbrew swojemu wcześniejszemu założeniu gościom (a może bardziej postawionej gotówce?), z otrzymaną na wynos od Ray'a zupką, zakupionymi w pobliskim sklepie hot-dogami, zapraszając sześciu 'Kumpli', bez stacji ABC w telewizorze ('Popsuło się.' - tyle usłyszałem na recepcji), z moim nie działającym na terenie Stanów Zjednoczonych International League Passem, byłem zmuszony obejrzeć mecz numer cztery za pomocą kiepskiej jakości streamu z 'wiadomo jakich stron', co rusz zmieniając położenie w motelowym pokoju, szukając najlepszego zasięgu bezwprzewodowej sieci internetowej. Amerykański sen...
No shit ! Tyle przegrać, tak blisko do AT&T i nie być na meczu ? Współczuje, to już lepiej na c+ z marnej jakosci wiadomo czyim komentarzem ogladac spotkanie niz w jakiejs zapchlonej dziurze odpalac stream`a.
OdpowiedzUsuń