The Finals - Day 4 & 5.
0
Phil, a właściwie to Filip, obudził mnie z samego rana w garniturze, wychodząc do pracy. Przyjechał do USA z Polski 17 lat temu, ukończył studia ekonomiczne w Buffalo, a od paru lat sukcesywnie pnie się w górę po drabince kariery jako analityk finansowy na Manhattanie. Pożegnaliśmy się tak samo jak się przywitaliśmy i rozmawialiśmy w trakcie mojej krótkiej wizyty na Ridgewood – po angielsku. Właściciel kanapy, na której spałem przez ostatnie trzy dni, nie ma problemu z ojczystym językiem, nazwał nawet kota Ryszard ku pamięci jednego z założycieli 'Solidarności' i rozmawia z nim tylko po polsku. Ja natomiast po polsku się jeszcze w życiu nagadam, a póki co, po tych paru latach spędzonych w Anglii, słuchanie amerykańskiego akcentu sprawia mi ogromną radość.
Thank you, thank you and... thank you – i za godzinę byłem na dworcu autobusowym Port Authority z pięcioma biletami do Miami, każdym na jedną przesiadkę. Nie zmieniłem koszulki z karykaturą Carmelo Anthony'ego od trzech dni, raz bo i tak będę jechał półtora dnia autobusem to się na nowo spocę (gUpi jeszcze wtedy nie wiedziałem, że klima sprawi, iż się rozchoruję...), dwa, bo robi tutaj furorę. Na wypuszczoną tylko na europejski rynek koszke udało mi się wczoraj kupić taniej butelke wody, a dzisiaj kierowca oszczędził mi cierpienia i pozwolił jechać wcześniejszym autobusem do Baltimore.
- I hope those suckers gonna loose - zawieszając oko na końcowej destynacji nie omieszkał także skomentować mojego zamiaru bycia na każdym meczu Finałów NBA, czym ja z kolei nie omieszkałem się z nim nie podzielić. Miłość do Heat jest tutaj wszędzie.
Wjeżdżając do Jersey City gdzieś między wszystkimi fabrykami, skupami złomu i całą resztą industrialnych budynków ukazał się nam, wszystkim czterem pasażerom 'Piotrusia Pana', bo taką nazwę nosił nasz podwykonawca sieci Greyhound, wielki baner – The Finals have arrived! See you Thursday at 9pm! – i choć była to reklama Finałów amerykańskiej stacji telewizyjnej ABC, to ja właśnie w tym momencie, w pełni zdałem sobie sprawę, że od osiągnięcia pierwszej części celu dzieli mnie 1300 mil, pare dni i jeden bilet.
Baltimore było mi znane do tej pory z drużyny Ravens, która w zeszłym sezonie zdobyła mistrzostwo NFL i faktu, iż to właśnie tam rozgrywa się akcja serialu 'The Wire' (f*ck Bill Simmons, Sopranos are the best! – zawsze chciałem to napisać). Teraz będę kojarzył B'more przede wszystkim ze względu na darmowe wi-fi na stacji, gdzie przesiadałem się na dalszą podróż do Waszyngtonu, a dzięki któremu kupiłem bilet na pierwszy mecz Finałów. Sprawa była prosta, najpierw bilety w sprzedaży pojawiały się dla posiadaczy karnetów, po dwóch godzinach w przedsprzedaży mogli je kupić wszyscy za pomocą umieszczonego na twitterze specjalnego hasła, a po upływie kolejnych dwóch godzin bilety, albo w zasadzie to co z nich pozostało, były dostępne dla każdego. Celowałem w ten drugi przedział czasowy. A właściwie to miała mi celować Agnieszka, bo wiedziałem, że będę wtedy w drodze, a ona jest na tyle zaradna, że potrafi mi to ogarnąć. Nie wziąłem jednak pod uwage, że kupując bilety zagraniczną kartą kredytową trzeba będzie ją okazać przy odbiorze wejściówek w okienku na hali. Dowiedziałem się o tym odpalając komputer i gmaila na 10 minut przed upływem czasu przedsprzedaży. Wystarczyło. Sekcja 317 (za koszem), rząd 5, miejsce 15, cena wraz z wszystkimi opłatami 282.65 dolarów i 'otrzyjcie już łzy płaczące'... Na drugi mecz nie zdążyłem się już załapać, pozostały tylko wejściówki na sektor stojący, więc poczekam, aż stanieją i kupie je przy pomocy StubHub. Tak samo jak z góry zmuszony będę szukać za jego pomocą biletów na mecze w San Antonio, bo władze Spurs wyspryciły się i ograniczyły oficjalną sprzedaż wejściówek tylko dla rezydentów swojego miasta.
Uradowany wsiadłem do nowego autokaru i z wrażenia popełniłem pierwszy błąd podczas tej długiej podróży. Usiadłem w niekorzystnym miejscu. Gość pewnie nigdy nie grał w hokeja, ale miał czapeczkę Rangersów, więc nazwałem go 'Czarnym Gretzkym'. Był wielki, zajmował ¾ siedzeń przeznaczonych dla dwóch osób, a do tego lepiej niż ktokolwiek potrafił czerpać wzorce ze swoich rapowych idoli siedząc wygodniej i niżej, niż ja gdy wjeżdżałem swoim Tico w drzewo. Na początku byłem na niego nieco zły, potem się nawet polubiliśmy, gdy siedząca przed nami 'biatch', jak sam ją nazwał, rozlała kubek coca-coli i wszystko dookoła się lepiło. Wtedy też postanowiłem zmienić mu ksywkę na 'WTF?', bo właśnie tyle rozumiałem z tego co do mnie mówił... Z czasem powróciłem do 'Gretzky'ego' z satysfakcją stwierdzając, że moment w którym rozumiesz co mówią do ciebie ludzie wsiadający do autobusu na południe od Baltimore to moment, w którym pełni rozumiesz i nieźle mówisz po angielsku. Nawet, jeśli dużo było w szkole śmiechu.
Śmiechu nie było gdy, przy kolejnym postoju postanowiłem zostawić Wayne'a z tyłu i zasiadłem w drugim rzędzie... tyle, że na kole. Od małego mama powtarzała – 'pamiętaj synuś, nigdy na samym końcu, nigdy na złączeniach okien, bo się oprzec trudniej i nigdy na kole, bo najbardziej rzuca'. Największy strateg wyjazdów, Napoleon długich podróży autokarowych właśnie popełnił swój drugi błąd. Jak się później okazało, nie dane mu było upaść po raz trzeci.
No chyba, że weżmiemy pod uwagę, iż przez cały czas na pokładzie autokaru było darmowe wi-fi, a ja zorientowałem się o tym gdzieś na Florydzie. Może to i dobrze, przynajmniej się wyspałem. Richmond-Fayetteville-Savannah-Jacksonville-Łódź k*rwa... Jak wyglądają Stany Zjednoczone 'po drodze'? Tak samo jak każde państwo 'po drodze'. Las, droga, jakieś pola, łąki, las, jeziora, sen, słuchawki w uszach, jeszcze więcej lasu... i nagle Floryda, Orlando, półgodzinny postój i zmiana autokaru. Bogu dzięki za to Orlando, bo z nudów nie tylko nadałem wszystkim swoim najbliższym współtowarzyszom podróży ksywki, ale przeprowadziliśmy też parę ciekawych konwersacji. Najbardziej zainteresowała mnie historia Johna, który zarabiał na chleb łapaniem kurczaków, całkiem nieźle śpiewał, a teraz wybierał się do Daytona Beach pooglądać zawody Nascar. No dobra, klima była podkręcona na maksa, leciało mi z nosa i zacząłem mieć gorączkę. Nic lepszego mi wtedy do głowy nie przychodziło. Naprawdę myślałeś, że przy moich znikomych zdolnościach socjalizowania się i zawierania nowych znajomości odezwałem się do kogokolwiek przez te marne 32 godziny? Pffff.
Przy powrocie do autobusu po postoju w Orlando sprawdzono nam bagaże wykrywaczem metali. Niby śmieszne, ale powiedz to gościowi, który siedział dwa rzędy za mną i nie tylko nie wpuścili go z powrotem, co jeszcze długo mogą nie wypuścić, bo nie na codzień przewozi się pistolet w bagażu podręcznym autokarowej sieci Greyhound. Życie. To z kolei dobiegało do końca starszej pani siedzącej przede mną i gdy wydobywała z siebie dziwne odgłosy podczas jazdy, bałem się, że możemy stracić kolejnego pasażera. Straciliśmy... tyle, że typ był jeszcze młody i pełen wigoru. Podczas postoju w Fort Lauderdale pies wywąchał, a gliny skuły w kajdanki, korzystającego z pisuaru obok mnie, latynosa, który jak się potem okazało miał przy sobie sporą ilość substancji odurzających. Też pewnie trochę posiedzi, oby mu było wygodniej niż wszystkim pozostałym w autokarze. Życie. To na Florydzie, jak się okazuje potrafi być bardzo praworządne.
Jestem już, a może w końcu, w Miami. Z początku było dziwnie, pan zapytany o drogę na przystanku, kierowca autobusu i wszyscy jego pasażerowie NIE mówili po angielsku, śmierdziało mi Brazylią... I choć nadal śmierdzi mi skarpetami typa, który leży pode mną na łóżku piętrowym, to po prysznicu, spacerze i jedzeniu, Miami Beach nabrało innych barw. Jest pięknie, jest kolorowo, jest ciepło, jest bananowo, jest dobrze! A jutro jak się obudzę będzie jeszcze lepiej, bo pierwszy Finał NBA na żywo można doświadczyć tylko raz w życiu!
0 komentarze: