The Finals - Day 10 & 11 - Game 3.
0
Uczęszczając do liceum zjeździłem pół Polski dopingując Astorię Bydgoszcz. Byłem na meczu wyjazdowym bydgoskiej drużyny w Warszawie, Koszalinie, Słupsku, Włocławku, Inowrocławiu i nie jestem pewien, czy widzieli mnie też w Ostrowie. A jak Asta spadła dwa piętra niżej to skusiłem się także na parę wyjazdów do Łodzi. Pojeździł bym więcej, gdyby była gotówka. Każda eskapada, choć długa i wyczerpująca, przebiegała w radosnym nastroju, a roztańczony, rozśpiewany, mocno podchmielony autokar pełen czerwono-czarnych fanatyków nie pozwalał się nudzić.
To samo uczucie podniecenia, co parę lat temu przed wyjazdowymi spotkaniami swojego ukochanego zespołu, towarzyszyło mi, gdy wsiadałem o godzinie piątej nad ranem do autokaru w Miami, kierunek San Antonio. To samo uczucie zostało szybko zniszczone przez wiejącą ze środka pojazdu nudę. Bo choć przystanków, by zabrać nowych pasażerów było równie dużo co postoi na siku parę lat wcześniej, to jakoś tak mniej wszystko bawiło, nikt nie śpiewał i mało kto z nowo wsiadających był świeżo po kąpieli. Do tego klima, mimo, iż byłem przygotowany zakładając długie spodnie i bluzę, wysuszyła mi twarz, a schodząca skóra oszpeciła moja piękną opaleniznę. Dorzuć odwiedziny miast typu Alachua, gdzie przy braku pisuarów w męskiej toalecie poczułem się swojsko na samą myśl, że nie tylko moją największą tajemnicą rodzinną jest, iż sikam na siedziąco, i masz pełny przegląd sytuacji. Żyć nie umierać, i tak przez 32 godziny...
Wpadłem do San Antonio na pięć godzin przed meczem. Thomas odebrał mnie z przystanku w centrum i pojechaliśmy do niego, gdzie dzięki uprzejmości swojego gospodarza miałem przekoczować te parę dni między Finałami. Oddalając się coraz bardziej na południe od miasta coś zaczęło mi śmierdzieć. I nie był to bynajmniej zapach przepoconej koszulki, czy noszonych od dwóch dni skarpetek. Odległość campusu Uniwersytetu Texas od AT&T Center okazała się zabójcza.
Po szybkim rozpakunku i wydrukowaniu biletu na mecz w uniwersyteckiej czytelni, stałem w deszczu na przystanku autobusowym. Do rozpoczęcia spotkania były dwie i pół godziny, więc bez spinki wsiadłem do autokaru w kierunku Downtown. Po upływie półtorej godziny, gdy przesiadałem się na kolejny, ten właściwy, z centrum na halę, transport komunikacji miejskiej zacząłem mieć lekki żużel w gaciach. Pełne cztery okrążenia w lewą stronę, na otwartym gazie, pokonując rekord toru wykonałem, gdy ugrzęźliśmy w korku na 10 minut do pierwszego gwizdka.
- Panie, ile do AT&T?
- Będzie ze cztery mile.
- Otwieraj!
Kierowca nie krył zdziwienia, gdy wybiegłem z autokaru. Miałem 10 minut i ponad 6 kilometrów do pokonania, ale nie przyjechałem do Stanów na Finały, by spędzić pierwszą kwartę meczu numer trzy stojąc w korku. Nie wydałem 200 dolarów na bilet, by nie zobaczyć każdej sekundy spotkania. Zdenerwowanych ulicznym zatorem, postanawiających pokonać ostatnie parę kilometrów na pieszo, wysiadając ze swoich aut, było coraz więcej ludzi. Żaden z nich nie biegł. Brak poświęcenia, czy fakt, że kolejne finały mogą mieć za rok na wyciągnięcie ręki - oceńcie sami.
Gdy wyczerpany jak jamnik po maratonie, z cieknącym potem, po zapuszczanej, od dwóch miesięcy do momentu zbicia piątki z Alstonem, brodzie i językiem spuszczonym do miejsca, gdzie afrykańskie kobiety posiadają piersi podbiegłem do bramki biletowej myślałem, że stracę przytomność.
- Z tym aparatem to musi Pan się udać do przedniego wejścia, w celu sprawdzenia długości obiektywu. - rzucił ochroniarz, a ja miałem ochotę sprzedać mu lepę na ryj. Będę wulgarny, bo tak wtedy czułem, a nie lubię się oszukiwać. eF You. Nie miałem czasu iść naokoło hali, więc stanąłem na końcu kolejki w bramce obok, a tam miła Pani przy kontroli sprawdzając długość obiektywu za pomocą wyjętego z kieszeni portfela (?!), oczywiście robiąc mi łaskę, wpuściła mnie na halę pouczając, że nie mogę rozbić zdjęć z rozwiniętym lensem, bo mój aparat zostanie skonfiskowany. eF You, na następny mecz nie biorę aparatu, wygraliście. Na ten wczorajszy też nie potrzebnie wziąłem, bo totalnie wyczerpany zrobiłem tylko jedno zdjęcie.
Siedziałem w niemal identycznym miejscu, co na drugim meczu w Miami. Zaledwie sześć rzędów niżej od ostatniego krzesełka pod samym dachem, w narożniku hali. Spóźniłem się zaledwie pięc sekund w pierwszej kwarcie, ale ominęła mnie rozgrzewka, hymn i prezentacja. Nie byłem osamotniony, bo hala w pełni zapełniła się dopiero pod koniec pierwszej kwarty, gdy wszystkim udało się pokonać korek i zaparkować auto pod obiektem.
Znów przed oczami śmignęly mi wszystkie wyjazdy wesołym autokarem pełnym kibiców Astorii, gdy niejednokrotnie wchodziliśmy na halę śpóźnieni i od razu dawaliśmy o sobie znać. 'Wiara, wiara nasza nie zachwiana...'!
Wrażenia z meczu? Pozytywne. Publiczność reagowała w odpowiednim momencie i z odpowiednim pi*rdolnięciem. By motywować lud do dopingu nie potrzebny był speaker, którego w hali praktycznie nie było słychać, a publiczność sama wiedziała, kiedy krzyczeć 'Defence', kiedy wstać i kiedy usiąść. Dużo dobrej roboty wykonała maskotka Spurs, która w przerwach wznosząc odpowiednie tabliczki zachęcała wszystkich do energicznego dopingu. Szczególnie przypadł mi do gustu moment, w którym publiczność wykrzykiwała poszczególne literki, ze znajdującego się na środku parkietu, napisu Spurs, po których to akurat skakał Kojot. Co fajne, po udanych zagraniach gospodarzy i tych wszystkich, bijących rekord Finałów, celnych trójkach większość ludzi przybijała sobie piątki z sąsiadami. Też bym pewnie zbijał, bo siedziąc w czarnej koszulce z ostrogą na przodzie, która rozłożona była na siedzeniu przed meczem, kibicowałem, zgodnie ze swoją umową, San Antonio, ale dwa krzesełka obok mnie pozostały puste do końca spotkania. Wolne miejsca dało się zobaczyć w całej hali, a po przerwie obiekt zapełnił się na nowo dopiero pod koniec trzeciej kwarty, czym San Antonio nie różniło się za wiele od Miami. Cała reszta, na plus dla Teksasu. Włącznie z ofertą i cenami jedzenia w przerwie (6,50$ za mini-pizze i 6,25$ za lokalne piwo), które smakowało mi podwójnie, bo było pierwszym posiłkiem od kiedy dobrą dobę wcześniej opuściłem Florydę.
Dość dziwny stat - czirliderki Spurs pojawiły się na parkiecie zaledwie trzy razy, w tym tylko raz wykonując układ taneczny, pozostałe razy asystując rozrzucających koszulki dla publiczności mężczyzn. Natomiast tylko raz podczas time-outu pojawiło się uwielbiane w halach 'Kiss Cam', gdzie dwójka wskazanych na telebimie osób zobligowana jest czule się pocałować. Nie było żadnej gry na bongo, czy innych mało istotnych, durnych zabaw z publicznością, które królują podczas przerw w Miami. Ogarnięta maskotka, inteligentna, znająca się na koszykówce publiczność i będąc na meczu w odstepie dwóch dni, lecz w tym samym kraju, odnosimy zupełnie odmienne wrażenie.
Mecz skończył się blowoutem, a ja dopiero wtedy miałem zacząć swoją przygodę z San Antonio. Okazało się, że ostatni autobus jadący w kierunku Uniwersytetu Texas odjechał równo o 21:25, a na zegarze, zanim dostałem się w okolice centrum było grubo po 23-ej. Od sofy, na której miałem tej nocy spać dzieliło mnie zatem jakies pół godziny samochodem... Thomas już spał, bo o 6-ej rano musiał wstać do pracy, zresztą pomógł mi już wystarczająco dużo i nie miałem odwagi, by obudzić go w środku nocy. Jestem duży - poradzę sobie. A w głowie najczarniejsze myśli spędzenia nocy pod gołym niebem, czy na przystanku autobusowym. Pożyczony przez Thomasa, na wypadek kłopotów, telefon komórkowy był do niczego, bo cały czas tracił zasięg. Na taksowkę nie miałem wystarczająco gotówki, o hostelu w San Antonio nigdy nie słyszeli, a w hotelach nie nocuję, jestem z plebsu.
Chodząc po mieście podziwiałem, jak WSZYSCY jego mieszkańcy (poza Thomasem i jego lokatorami...) znajdowali się teraz w centrum i świętowali wygraną swojej drużyny. Autokary zostawały zatrzymywane przez walące w szyby pojazdu grupki kibiców, z samochodu co rusz wyskakiwał ktoś na golasa i z flagą Spurs w ręku robił 'rundkę honorową' wokół pozostałych, stojących w korku, aut, a wszyscy jak jeden mąż wydawali z siebie dziwne okrzyki i po tych paru minutach szaleństwa na mieście, ąz boję się pomyśleć co będzie się działo w San Antonio, gdy ich zespół wygra kolejne dwa spotkania. Po momencie czerpania radości z bycia w samym centrum wydarzeń przyszedł moment otrzeźwienia... nadal byłem daleki od swojego bagażu i upragnionego snu.
Puzzle w głowie, radość, że mama zdecydowała się na tą krótszą kolejkę po inteligencję i... stałem na wylotówca z kartką papieru, na której namazany, tym samym flamastrem, którego do podpisu ksiązki użył dwa dni wcześniej sam Bill Simmons, napis głosił 'UTSA' (University of Texas at San Antonio). Po 15 minutach starsza, wyglądająca na meksykankę, pani z trzema córkami i jednym pick-upem zdecydowała się pomóc biednemu, wyczerpanemu, przestraszonemu Polakowi. A ten zasypiając na niewygodnym łóżku, u kompletnie nieznajomej osoby, zdał sobię sprawę, że miał dzisiaj wiele szczęścia i tylko jego niespotykany upór w dążeniu do celu i ogarnięcie życiowe sprawiły, że kolejne marzenie szczęśliwie udało się zrealizować.
To samo uczucie podniecenia, co parę lat temu przed wyjazdowymi spotkaniami swojego ukochanego zespołu, towarzyszyło mi, gdy wsiadałem o godzinie piątej nad ranem do autokaru w Miami, kierunek San Antonio. To samo uczucie zostało szybko zniszczone przez wiejącą ze środka pojazdu nudę. Bo choć przystanków, by zabrać nowych pasażerów było równie dużo co postoi na siku parę lat wcześniej, to jakoś tak mniej wszystko bawiło, nikt nie śpiewał i mało kto z nowo wsiadających był świeżo po kąpieli. Do tego klima, mimo, iż byłem przygotowany zakładając długie spodnie i bluzę, wysuszyła mi twarz, a schodząca skóra oszpeciła moja piękną opaleniznę. Dorzuć odwiedziny miast typu Alachua, gdzie przy braku pisuarów w męskiej toalecie poczułem się swojsko na samą myśl, że nie tylko moją największą tajemnicą rodzinną jest, iż sikam na siedziąco, i masz pełny przegląd sytuacji. Żyć nie umierać, i tak przez 32 godziny...
Wpadłem do San Antonio na pięć godzin przed meczem. Thomas odebrał mnie z przystanku w centrum i pojechaliśmy do niego, gdzie dzięki uprzejmości swojego gospodarza miałem przekoczować te parę dni między Finałami. Oddalając się coraz bardziej na południe od miasta coś zaczęło mi śmierdzieć. I nie był to bynajmniej zapach przepoconej koszulki, czy noszonych od dwóch dni skarpetek. Odległość campusu Uniwersytetu Texas od AT&T Center okazała się zabójcza.
Po szybkim rozpakunku i wydrukowaniu biletu na mecz w uniwersyteckiej czytelni, stałem w deszczu na przystanku autobusowym. Do rozpoczęcia spotkania były dwie i pół godziny, więc bez spinki wsiadłem do autokaru w kierunku Downtown. Po upływie półtorej godziny, gdy przesiadałem się na kolejny, ten właściwy, z centrum na halę, transport komunikacji miejskiej zacząłem mieć lekki żużel w gaciach. Pełne cztery okrążenia w lewą stronę, na otwartym gazie, pokonując rekord toru wykonałem, gdy ugrzęźliśmy w korku na 10 minut do pierwszego gwizdka.
- Panie, ile do AT&T?
- Będzie ze cztery mile.
- Otwieraj!
Kierowca nie krył zdziwienia, gdy wybiegłem z autokaru. Miałem 10 minut i ponad 6 kilometrów do pokonania, ale nie przyjechałem do Stanów na Finały, by spędzić pierwszą kwartę meczu numer trzy stojąc w korku. Nie wydałem 200 dolarów na bilet, by nie zobaczyć każdej sekundy spotkania. Zdenerwowanych ulicznym zatorem, postanawiających pokonać ostatnie parę kilometrów na pieszo, wysiadając ze swoich aut, było coraz więcej ludzi. Żaden z nich nie biegł. Brak poświęcenia, czy fakt, że kolejne finały mogą mieć za rok na wyciągnięcie ręki - oceńcie sami.
Gdy wyczerpany jak jamnik po maratonie, z cieknącym potem, po zapuszczanej, od dwóch miesięcy do momentu zbicia piątki z Alstonem, brodzie i językiem spuszczonym do miejsca, gdzie afrykańskie kobiety posiadają piersi podbiegłem do bramki biletowej myślałem, że stracę przytomność.
- Z tym aparatem to musi Pan się udać do przedniego wejścia, w celu sprawdzenia długości obiektywu. - rzucił ochroniarz, a ja miałem ochotę sprzedać mu lepę na ryj. Będę wulgarny, bo tak wtedy czułem, a nie lubię się oszukiwać. eF You. Nie miałem czasu iść naokoło hali, więc stanąłem na końcu kolejki w bramce obok, a tam miła Pani przy kontroli sprawdzając długość obiektywu za pomocą wyjętego z kieszeni portfela (?!), oczywiście robiąc mi łaskę, wpuściła mnie na halę pouczając, że nie mogę rozbić zdjęć z rozwiniętym lensem, bo mój aparat zostanie skonfiskowany. eF You, na następny mecz nie biorę aparatu, wygraliście. Na ten wczorajszy też nie potrzebnie wziąłem, bo totalnie wyczerpany zrobiłem tylko jedno zdjęcie.
Siedziałem w niemal identycznym miejscu, co na drugim meczu w Miami. Zaledwie sześć rzędów niżej od ostatniego krzesełka pod samym dachem, w narożniku hali. Spóźniłem się zaledwie pięc sekund w pierwszej kwarcie, ale ominęła mnie rozgrzewka, hymn i prezentacja. Nie byłem osamotniony, bo hala w pełni zapełniła się dopiero pod koniec pierwszej kwarty, gdy wszystkim udało się pokonać korek i zaparkować auto pod obiektem.
Znów przed oczami śmignęly mi wszystkie wyjazdy wesołym autokarem pełnym kibiców Astorii, gdy niejednokrotnie wchodziliśmy na halę śpóźnieni i od razu dawaliśmy o sobie znać. 'Wiara, wiara nasza nie zachwiana...'!
Wrażenia z meczu? Pozytywne. Publiczność reagowała w odpowiednim momencie i z odpowiednim pi*rdolnięciem. By motywować lud do dopingu nie potrzebny był speaker, którego w hali praktycznie nie było słychać, a publiczność sama wiedziała, kiedy krzyczeć 'Defence', kiedy wstać i kiedy usiąść. Dużo dobrej roboty wykonała maskotka Spurs, która w przerwach wznosząc odpowiednie tabliczki zachęcała wszystkich do energicznego dopingu. Szczególnie przypadł mi do gustu moment, w którym publiczność wykrzykiwała poszczególne literki, ze znajdującego się na środku parkietu, napisu Spurs, po których to akurat skakał Kojot. Co fajne, po udanych zagraniach gospodarzy i tych wszystkich, bijących rekord Finałów, celnych trójkach większość ludzi przybijała sobie piątki z sąsiadami. Też bym pewnie zbijał, bo siedziąc w czarnej koszulce z ostrogą na przodzie, która rozłożona była na siedzeniu przed meczem, kibicowałem, zgodnie ze swoją umową, San Antonio, ale dwa krzesełka obok mnie pozostały puste do końca spotkania. Wolne miejsca dało się zobaczyć w całej hali, a po przerwie obiekt zapełnił się na nowo dopiero pod koniec trzeciej kwarty, czym San Antonio nie różniło się za wiele od Miami. Cała reszta, na plus dla Teksasu. Włącznie z ofertą i cenami jedzenia w przerwie (6,50$ za mini-pizze i 6,25$ za lokalne piwo), które smakowało mi podwójnie, bo było pierwszym posiłkiem od kiedy dobrą dobę wcześniej opuściłem Florydę.
Dość dziwny stat - czirliderki Spurs pojawiły się na parkiecie zaledwie trzy razy, w tym tylko raz wykonując układ taneczny, pozostałe razy asystując rozrzucających koszulki dla publiczności mężczyzn. Natomiast tylko raz podczas time-outu pojawiło się uwielbiane w halach 'Kiss Cam', gdzie dwójka wskazanych na telebimie osób zobligowana jest czule się pocałować. Nie było żadnej gry na bongo, czy innych mało istotnych, durnych zabaw z publicznością, które królują podczas przerw w Miami. Ogarnięta maskotka, inteligentna, znająca się na koszykówce publiczność i będąc na meczu w odstepie dwóch dni, lecz w tym samym kraju, odnosimy zupełnie odmienne wrażenie.
Mecz skończył się blowoutem, a ja dopiero wtedy miałem zacząć swoją przygodę z San Antonio. Okazało się, że ostatni autobus jadący w kierunku Uniwersytetu Texas odjechał równo o 21:25, a na zegarze, zanim dostałem się w okolice centrum było grubo po 23-ej. Od sofy, na której miałem tej nocy spać dzieliło mnie zatem jakies pół godziny samochodem... Thomas już spał, bo o 6-ej rano musiał wstać do pracy, zresztą pomógł mi już wystarczająco dużo i nie miałem odwagi, by obudzić go w środku nocy. Jestem duży - poradzę sobie. A w głowie najczarniejsze myśli spędzenia nocy pod gołym niebem, czy na przystanku autobusowym. Pożyczony przez Thomasa, na wypadek kłopotów, telefon komórkowy był do niczego, bo cały czas tracił zasięg. Na taksowkę nie miałem wystarczająco gotówki, o hostelu w San Antonio nigdy nie słyszeli, a w hotelach nie nocuję, jestem z plebsu.
Chodząc po mieście podziwiałem, jak WSZYSCY jego mieszkańcy (poza Thomasem i jego lokatorami...) znajdowali się teraz w centrum i świętowali wygraną swojej drużyny. Autokary zostawały zatrzymywane przez walące w szyby pojazdu grupki kibiców, z samochodu co rusz wyskakiwał ktoś na golasa i z flagą Spurs w ręku robił 'rundkę honorową' wokół pozostałych, stojących w korku, aut, a wszyscy jak jeden mąż wydawali z siebie dziwne okrzyki i po tych paru minutach szaleństwa na mieście, ąz boję się pomyśleć co będzie się działo w San Antonio, gdy ich zespół wygra kolejne dwa spotkania. Po momencie czerpania radości z bycia w samym centrum wydarzeń przyszedł moment otrzeźwienia... nadal byłem daleki od swojego bagażu i upragnionego snu.
Puzzle w głowie, radość, że mama zdecydowała się na tą krótszą kolejkę po inteligencję i... stałem na wylotówca z kartką papieru, na której namazany, tym samym flamastrem, którego do podpisu ksiązki użył dwa dni wcześniej sam Bill Simmons, napis głosił 'UTSA' (University of Texas at San Antonio). Po 15 minutach starsza, wyglądająca na meksykankę, pani z trzema córkami i jednym pick-upem zdecydowała się pomóc biednemu, wyczerpanemu, przestraszonemu Polakowi. A ten zasypiając na niewygodnym łóżku, u kompletnie nieznajomej osoby, zdał sobię sprawę, że miał dzisiaj wiele szczęścia i tylko jego niespotykany upór w dążeniu do celu i ogarnięcie życiowe sprawiły, że kolejne marzenie szczęśliwie udało się zrealizować.
0 komentarze: