The Finals - Day 8.

0
sobota, czerwca 08, 2013
Przez cały tydzień czekaliśmy na ten moment, gdy raz w tygodniu rodzice udawali się samochodem do Bydgoszczy na zakupy, a my wiedzieliśmy, że mamy, z moim młodszym o cztery lata bratem, przynajmniej dwie godziny dla siebie. Jakub cały czas jeszcze mówił na chleb beb, a na księdza Zorro, ale nie miał wyboru, był zmuszony słuchać się starszego brata. W dużym pokoju naszego mieszkania na momencie następowało przemeblowanie. Fotel, na którym tata z reguły operował pilotem lądował pod oknem, kanapa dosuwana była jak najbliżej ściany, stół, przy którym niczym nie wybijająca się Nowojorska rodzina zawsze jadła obiad, wynoszony był do kuchni, a znad drzwi zdejmowany był Krzyż. Nie dlatego, bo obchodziliśmy z bratem pogańskie obrzędy rozcinając na dywanie żaby. Po prostu ustępował miejsca wyimaginowanemu koszowi, na który to, za parę chwil, toczyć mieliśmy swój kolejny pojedynek, a akurat pozostawiony na tapecie ślad od kurzu, po Krzyżu nad futryną, służył jako obręcz. Obręcz i tablice w jednyn. Albo był 'bank shot', albo nie było punktów.

Po przemeblowaniu następował moment najbardziej ulubiony przez mojego brata, bo będąc mniejszym wyglądał w nim bardziej realistycznie i tylko przez te chwilę, podczas całego wieczoru, mógł się czuć wygranym. Z szafy kradliśmy tacie największe koszulki Pumy, mamie ze szkatułki podbieraliśmy łancuchy i klipsy. Czapeczki, koniecznie z siedmioma szwami na daszku, mieliśmy swoje. Chicago Bulls i Orlando Magic. Ubrani, jak na gwiazdy światowych parkietów połowy lat 90-tych przystało, odpalaliśmy na wieży Offspring (hip-hop na nasze osiedle dotarł w momencie, gdy Jakub zaczął wymawiać słowo 'chleb') i przystępowaliśmy do prezentacji zawodników.

'From Solec Kujawski, Bydgoska neighborhood, no university, 140cm tall and very, very slim, your... Krzyyyyysztoooof'. Nie znałem wtedy angielskiego, a jak w tv skandowali 'Defense' to się dziwiłem, czemu Pippen jest tak wszędzie popularny. Jeszcze wtedy nie wiedziałem też, że nigdy nie ukończe szkoły wyższej i nie chciało mi się sprawdzić ile mierzyłem w stopach, więc wszystko zmyśliłem. Nie miało być śmiesznie.

A potem większy, silniejszy Krzysztof ubrany w pidżame Orlando Magic (podrobione koszulki Championa było wtedy jeszcze trudniej dostać niż teraz) dawał łupnia swojemu młodszemu bratu. Piłka była gumowa i wielkości pomarańczy, kozłowanie musieliśmy imitować ruchem ręki, żeby Smerlińska z dołu nie wspomniała mamie co się święci piętro wyżej, pod 16-stką, a linie za trzy wyznaczał ustawiony w połowie pokoju kapeć, ale mecz musiał być zacięty i na zegarze pozostać sekundy, by któryś z nas, mając na uwadze nisko zawieszony sufit, zdecydował sie na desperacki rzut ratujący jego sezon. Tak, sezon, który starszy brat - urzędnik, prowadził 'od tyłu' w swoim zeszycie od polaka. Sezon, którego nigdy nie rozegrali do końca, bo gdy Kio pokonał Kubio po raz n-ty z rzędu wszystko kończyło się bójką, krzykami i zamykaniem tego słabszego, za karę, na balkonie, a wtedy mama nie potrzebowała donosów Smerlińskiej. Czasy!... czy kiedykolwiek wrócą?

Plaża, upał, wiatr, samotność, melancholia, dodatek sportowy Miami Herald, mp3, książka i 'wzrok w podłogę, myśli gdzieś ze sobą prowadzą rozmowę'. Dopiero wieczorem, zasypiając na górze piętrowego łóżka, zadowolony, że gość pod Tobą w końcu umył nogi, dostrzegając, podczas odpalania laptopa, swoją opaloną twarz, głupio się uśmiechasz, bo wiesz, że 'every day is Saturday night, but I can't wait for Sunday morning'!


0 komentarze: