Jason Collins jest gejem.

1
wtorek, kwietnia 30, 2013
Jason Collins jest gejem. Jako pierwszy profesjonalny, nadal grajacy, amerykanski koszykarz NBA przyznal sie do swojego homoseksualizmu w formie listu napisanego w pierwszej osobie, zamieszczonego w dniu wczorajszym na lamach internetowego wydania magazynu Sports Illustrated.

Fajnie, tylko co mnie to k*rwa obchodzi?

Taka byla moja pierwsza mysl. Mysl, ktora jeszcze wczoraj chcialem zatrzymac zupelnie dla siebie, ale podziwiajac internetowa ekscytacje tym 'niezwykle waznym' wydarzeniem postanowie dzisiaj, ow mysl, nieco bardziej rozwinac. Dziwi mnie bowiem, a moze nawet nieco smieszy, cala podnieta deklaracja Collinsa. Niech sobie Jason bedzie kim chce i gdzie chce. Nie interesuje mnie to z kim sypia, ktora reka podciera tylek i ile lyzeczek cukru sypie do swojej kawy (chyba, ze dwa ostatnie maja jakis wplyw na to, ze udalo mu sie dostac do NBA, co w koncu wyjasniloby mi moje wlasne niepowodzenie i zarazem ulzyloby cierpieniu z tym zwiazanym). Podobnie jak nie chce sie nawet zastanawiac nad tym, dlaczego James Harden ma krzywe uzebienie, a Jeremy Lin skosne oczy. By wykazac absurd calej sytuacji brakuje mi tylko, by na lamach przeroznych sportowych portali Glen Davis przyznal sie, ze ma wade wymowy, Kenneth Faried, ze jest muzulmaninem, JR Smith, ze jest czarny, a Ron Artest Metta World Peace, ze jest chory na glowe.

Z czego tu sie cieszyc, byc zadowolonym? Nie widze nic niezwyklego w przyznaniu sie do homoseksualizmu. Nie widze w tym nic na tyle fascynujacego, by kazdy celebryta-gej ladowal od razu na pierwszych stronach gazet. Kazde przyznanie sie do odmiennosci seksualnej jest w chwili obecnej unoszone do rangi czynu bohaterskiego, a odwazny sportowiec-pionier-atleta traktowany jak przyslowiowa swieta krowa, ktorej trzeba przyklaskiwac, zaznaczajac jakim to nie jest sie z jego zachowania i odmiennosci dumnym. A sprobuj powiedziec zle slowo, to jestes od razu homofobem. Bo przeciez najwazniejsza jest poprawnosc polityczna.

Ten blog NIE JEST poprawny politycznie. 

Na podstawie wlasnych zyciowych doswiadczen i poznanych osob z odmienna orientacja seksualna (bylo ich sporo, nie mieszkam na wsi odgrodzony od ludzi) nie boje sie powiedziec, ze nie przepadamy za soba. Drazni mnie ich sposob bycia, gestykulacja, w wiekszosci przypadkow specyficzna wymowa, jakby nadal czuli trzonek w tylku, a takze nie potrafie zrozumiec jak facet moze nosic torbe przez ramie, bo zwyczajnie nie wydaje mi sie to komfortowe. Dopoki nie poznam osoby homoseksualnej, z ktora bede mogl wymienic poglady na interesujacy mnie temat i podczas konwersacji tej nie uwydatni sie jego samouwielbienie nad tym jaki to on nie jest odmienny i unikalny, nie bede mial o gejach dobrego zdania. Nie dlatego, bo po prostu sa gejami, tylko dlatego, ze ten specyficzny odsetek spoleczenstwa poki co w moim zyciu nie zalapal za wielu dodatnich punktow. Jestem osoba, dla ktorej pierwsze wrazenie robi kolosalne znaczenie. Jak rzucisz 'suchara' w pierwszym zdaniu zawierania znajomosci, zaczne sie zastanawiac, czy warto dalej z Toba gadac. A jak pojde na boisko i majaca problemy z kozlowaniem grupka, ktora obserwowalem jednym okiem rzucajac na kosz obok zaprosi mnie do gry, zwyczajnie podziekuje, bo nie widze sensu w takiej rozrywce. Cos jak w tej reklamie - 'pokaz mi buty, a powiem ci kim jestes'. Do tej pory w moim zyciu nie poznalem zadnego homoseksualisty w Jordanach.

Nie napietnuje w zaden sposob homoseksualistow, nie obrzucam ich kamieniami podczas marszu rownosci i nie wyzywam jak widze, gdy dwoch mezczyzn idzie za reke na ulicy (w myslach sie nie liczy, prawda?). Strasznie drazni mnie natomiast, gdy ow dwoch mezczyzn swoja odmiennosc probuje uniesc do rangi wyczynu wojennego, chelpiac sie nia niczym general po wygranej bitwie. Tak samo drazni mnie teraz zachowanie Collinsa. Homoseksualizm jest, byl i bedzie. Czas najwyzszy przestac o nim myslec w kategoriach czegos na tyle zajebistego, by oglaszanie bycia gejem bylo wydarzeniem wazniejszym od toczacych sie sporow politycznych, czy w przypadku Collinsa rozgrywek posezonowych National Basketball Association. Collins jest bardzo slabym koszykarzem. Na tyle slabym, ze rozwazanie na temat jego orientacji seksualnej nie powinno byc traktowane nawet na rowni z rywalizacja w najslabszej parze tegorocznych playoffs, jaka jest Indiana-Atlanta, ktora, mam wrazenie, i tak oglada wiecej osob, anizeli liczba fanatykow znajacych wszystkie zespoly, w ktorych podczas dotychczasowej kariery wystapil nasz bohater Jason Collins. Ja z pamieci wymienic nie potrafie.

Homoseksualizm ma byc traktowany na rowni, geje chca legalizacji swych zwiazkow i przyznawania im praw rodzicielskich. Dlaczego zatem nie mozemy pozostac przy tym, ze homoseksualizm po prostu jest i pozostawic go w sypialni zainteresowanych? Przez wszystkie szopki jak ta z Collinsem srodowisko homoseksualne podkresla jeszcze bardziej o swojej odmiennosci, oddzielajac sie od reszty spoleczenstwa coraz grubsza linia, stwarzajac problem z niczego. Ludzie sie nie lubia i beda nie lubic, a im wiecej o tym mowimy, tym wiecej oliwy podrzucamy pod ten ogien. Nie od dzis wiadomo, ze Rudy Gay nie mialby zycia w polskiej podstawowce. Problemem nie jest homoseksualizm, a sposob w jaki wszyscy sie z nim obchocha. Zlote jajko, o ktorym nie mozna powiedziec nic zlego. Chris Broussard ma prawo powiedziec, ze homoseksualizm jest niesluszny z jego religia, a Tim Hardaway ma prawo twierdzic, ze nie lubi geji i nie musi nikogo za to przepraszac. Ja tez wszystkich dotychczas spotkanych na swojej drodze geji nie lubie. A sobie i wszystkim majacym w dupie poprawnosc polityczna zycze, by w koncu ktorys z koszykarzy zaprzestal uprawiany 'leasing', porzucil ligowa latke bycia grzecznym chlopcem i wyszedl z szeregu mowiac otwarcie, ze mimo tego jak zostal wychowany (czy w kosciele, czy na dzielni) nie widzi problemu z przebywaniem z gejem w jednej szatni, ale nie musi wszystkich lubic, ani byc dumnym z tego, ze Jason Collins jest inny niz 97,2% spoleczenstwa z fujarka.

Odwracajac ostatnia liczbe dostajemy 2,8% mezczyzn, ktorzy wedlug badan przeprowadzonych w krajach zachodnich deklaruje orientacje homoseksualna. Zalozmy, ze kazdy z 30 klubow NBA posiada 15-osobowy sklad. Daje nam to 450 osob zarabiajacych na zycie w ten sposob. 2,8% z tej sumy to 12,6. Tyle statystycznie geji biega po parkietach NBA. Mniej niz polowa osoby na jedna druzyne. Co w tym zabawnego? Wszyscy mowia, ze Jason Collins otworzyl droge innym, czas by ujawnili sie pozostali. Przepraszam, jacy pozostali? Publiczne ogloszenie odmiennosci seksualnej tych dwunastu chlopakow naprawde zrobi na kimkolwiek jakakolwiek roznice? Mysle, ze wiecej osob w NBA ma problemy z nadwaga, a mimo, iz w niektorych kregach osoby przy tuszy potrafia byc bardziej napietnowane od geji (bo przeciez nie da sie tego ukryc co nie? znasz to, do teraz wolasz na kumpla 'Paczek') nikt nie idzie do ESPN z rewelacyjna nowina 'Jestem Grubasem'... Wiem, przyklad totalnie absurdalny (a moze nie do konca? niektorzy nadwagi tez nie wybieraja...), ale majacy na celu ukazanie, jak niewielkim problemem powinno byc to, czy Jason Collins jest gejem. A moze jest gejem i ma nadwage... o zgrozo!

2,8% mezczyzn. Obejrzalem ostatnio film. Wystapilo w nim 20 aktorow, o ktorych mozna bylo cos powiedziec. Przy czym tylko 2 kobiety. Jeden z bohaterow okazal sie na koncu gejem, ktorego to odmiennosc seksualna zawazyla na losach calego filmu. Statystycznie nie powinno go wogole tam byc. Do czego daze? Otoz denerwuje mnie, ze ogladajac film, sluchajac radia, czytajac ksiazke, czy jak sie okazuje fascynujac sie koszykowka nie idzie ostatnio uniknac faworyzowania spoleczenstwa homoseksualistow, chwalebnego wyslawiania ich odmiennosci decydujacej o losach calego filmu, czy przecierajacej szlaki dla pozostalej grupy czynnych sportowcow, ktorych statystycznie wcale nie ma tak wielu. Podkreslam slowo statystycznie, bo w czasach gdy slynny system E-Y-E juz dawno zostal wyparty z arsenalu skautow koszykarskich przez zaawansowane tabelki, uznaje to co statystyczne za najblizsze prawdy. A jesli na sile szukajac argumentow masz zamiar uznac, ze nie wszyscy ankietowani wykazali sie odwaga anonimowego przyznania sie do swej odmiennosci seksualnej to juz nie moj problem.

Konczac ten marny wyklad na temat mojego stosunku do deklaracji malo znanego koszykarza, ktory najprawdopodobniej nie znajdzie zatrudnienia w przyszlym sezonie w NBA dlatego, ze jest juz zwyczajnie na to za slaby, zacytuje mojego kolege Adiego P., ktory nauczony przez starszych znajomych, kazda niefortunna, niekorzystna, nieszczesliwa, czy malo znaczaca sytuacje w swoim zyciu kwitowal byl jakze bardzo przy tej okazji pasujacym haslem: 'Ale pedał!'.


1 komentarze:

Abrakadabra.

0
środa, kwietnia 24, 2013
Zbyszek siedzial w rogu, 'na glowie kaptur, wiesz trudny dzieciak', wygladal na skupionego. Ostatnie poprawki makijazu, kopniak w dupe na powodzenia i buziak od ukochanej. Wiedzial, jak ciezko jest wchodzic na scene jako ten drugi, po tak fantastycznym wystepie poprzednika. Opuszczajac garderobe wydawal sie gotowy. Dlugi, waski korytarz pokonal stanowczym krokiem. Mineli sie bez slowa, 'spotkali sie wzrokiem, pewnie z gory potraktowal go jak smiecia'. Wchodzac na scene podniosl zdeptana roze, wlozyl na szczescie do kieszeni. Nie wachal, znal jej zapach.

- Wiecie co Rumun robi na pulpicie?
...
- Grzebie w koszu!

Marny, suchy dowcip nie pomogl. Publicznosc przezywajac jeszcze wystep Marka nie dala sie porwac. Z biegiem czasu bylo juz tylko gorzej... Jesli zawodzi jakikolwiek 'bankier' o Zydach, a Simon Cowell wciska czerwony wielki guzik czas sie poddac i zejsc ze sceny pokonanym. Dobrze, ze chociaz ta fajna, ladna, slodka czarna wysluchala go do konca... Zbyszek obral trudna droge na szczyt. Postanowil pewnego dnia rzucic wszystko i zostac komikiem. Chcial zarabiac na zycie rozsmieszajac ludzi, zapominajac w pewnym momencie, ze to co bawi jego samego nie wszystkim musi wydawac sie smieszne. Nie zrazony opiniami rodzicow, na przekor wszystkiemu podrozowal po swiecie szukajac widowni, ktora go w pelni zrozumie i zaaprobuje, dajac poczucie wewnetrznej satysfakcji. Schodzac tego dnia ze sceny po raz kolejny czul sie przegrany, a jedynym co rozbawilo publicznosc byl uslizg na skorce po bananie, ktorych przeciez tak bardzo nie lubi...

- Kochanie wstawaj, zaraz zaczynaja! Przespales juz cala Indiane.- Zbyszek podnoszac glowe z mokrej od sliny poduszki czul sie skolowany. Na stole przed nim staly przygotowane przez Mariole sledziki po gizycku, a laptop byl juz podlaczony do telewizora. Popijajac swoj ulubiony sok pomidorowy, zabral sie za spozywanie rybki. Ginobili zabral sie za spozywanie Lakersow, a @kobebryant w tym czasie przeszedl twittera. Nagle pojawil sie on. W swoim kapeluszu Indiany Jonesa, z lassem w rece przemknal do kuchni. 'Abrakadabra to czary i magia, sekretem jest przepis na gumisiowy sok'. Sok z gornej polki, rozcienczony z przegotowana woda.

- Widzialas? To znowu on!
- Zibi musisz wiecej spac, jestes przemeczony. Nikogo tu nie ma, wiec daruj sobie te brednie o gosciu z twoich snow.

Zbyszek nie podjal dalszej dyskusji. Przezuwajac kolejnego gizyka zrobilo mu sie przykro. To nie byl sen. Byl kiedys taki czas, gdy napoj pomaranczowy sie nie konczyl, kieliszki byly dwa, telewizor jeden, a wschodzace slone rzucalo nad ranem parke cieni dwoch doroslych, jeszcze wtedy szczuplych mezczyzn, ktorzy zarwali kolejna nocke i jeden drugiemu nie musial tlumaczyc dlaczego Manu scigany jest przez Greenpeace, a Lance Stephenson wydawal sie zdziwiony na widok czarnego kibica w Indianapolis. Musisz wiecej spac, musisz wiecej spac. ZZZzzzzz... Mamba out!


0 komentarze:

Jeden zwykły dzień.

0
wtorek, kwietnia 16, 2013
Marek pospiesznie zdjal krawat, zmienil garnitur na luzna bluze i spodnie ze sciagaczami u dolu, podwinal jedna z nogawek i po kolejnej ciezkiej nocy w pracy, wlaczajac mp3ke, wsiadl na rower by na swoim nisko opuszczonym siodelku pognac do domu. Byla 7 rano, a urocze Norwich dopiero budzilo sie ze snu. Tutaj, na wschodzie Anglii czas plynie nieco wolniej. Marek mijal kolejne znane mu widoki, przybil piatke z rozwozacym mleko Wlodkiem, uchylil czapke z daszkiem przejezdzajac obok znajomego rzeznika i goraco pozdrowil starsza pania ze stoiska z kwiatami. Przed oczami ukazywaly mu sie kolejno - dworzec autobusowy, boisko na ktorym spedzal cale wakacje, az wreszcie kosciol na rogu wlasnej ulicy. Sasiad z gory, somalijczyk, wlasnie odprowadzal swoje siedmioro dzieci do szkoly. Marek zbil piatke z kazdym z nich. Lubi te wesola gromadke. A potem... 'Zamek, klucz, w myslach widzial ja w majtkach. Lezy jak lezala, od osmiu godzin jest martwa.'

Przyjazn.

Lezala gdzies w rogu miedzy wydajacymi ostry zapach znoszonymi skarpetami, stosem winyli i maszyna do pisania. Znajomi sie smieja, ze Marek pisze na niej bloga. On wie, ze dzieki niej bedzie jeszcze kiedys w zyciu szczesliwy. Czy istnieje szczescie bez przyjazni?

Odslaniajac po raz pierwszy od pieciu miesiecy zaluzje w swoim pokoju Marek usiadl na lozku. Wyjal z kieszeni opakowanie i 'zapalil gUpa'. Papierosow nie lubi. Wypuszczajac z ust coraz to nowsze przemyslenia dumal nad swoim zyciem, az w koncu ironicznie sie usmiechnal. Stanal przed lustrem i bedac zadowolonym z wlasnego charakteru zaczal samemu sobie bic brawo. Oklaskom nie bylo konca, bis za bisem, uklony, buziaki, a ktos z widowni rzucil roze. Marek podnoszac przystawil ja do nosa, chcial poczuc jej won. Zapach ludzkiej glupoty, nieumiejetnosci przyznania sie do bledu i nie wiadomo skad bioracy sie brak szacunku do drugiej osoby zaszumial mu w mozgu. Szybko odstawil kwiat sprzed twarzy, by jak najpredzej go zdeptac. Ponownie spojrzal w lustro, lecz mimo, ze nie widzial w nim juz tego samego, dobrego, cieplego czlowieka, nie przestajac sie oszukiwac, ponownie zaczal bic brawo...

Markowi przypomnial sie wczorajszy telefon od swojej siostry Moniki. Wyczuwajac niebezpieczenstwo, chciala sie upewnic czy wszystko gra. Blizniaki tak maja.

- Siema, nadal zyje, nie mam zmartwien. Nie mam tez, z wlasnej nieprzymuszonej woli, przyjaciol.

Schodzac ze sceny Marek nadal slyszal brawa, a glosne okrzyki 'encore' dawaly mu do zrozumienia, ze porzucajac wlasne dzieciece marzenia, mimo wszystko, nie popelnil bledu decydujac sie na role w tym mrocznym przedstawieniu...


0 komentarze:

Ręce opadywują.

3
piątek, kwietnia 12, 2013
Zakladajac tego bloga mialem nadzieje pisac o dalekich podrozach, pieknych krainach i fantastycznych przygodach. Rzeczywistosc jest brutalna. Jedyna droga, jaka ostatnio pokonuje jest 20 minutowa podroz pociagiem do pracy, w Londynie po trzech latach nie widze juz nic pieknego, a najciekawszym aspektem mojego zycia stal sie ostatnio wyscig po osme, gwarantujace playoffs, miejsce w konferencji Zachodniej. Mamba out?
Zatem nietypowo, o ostatniej podrozy pewnej baronessy...

Napisalem dlugiego posta z jednym smiesznym porownaniem, ciekawa anegdota z dziecinstwa, paroma trudnymi wyrazami i cala masa przemyslen na temat polityki. Taka podroz w glab mojej mrocznej duszy. Bylo o nadchodzacym pogrzebie 'Zelaznej Zlotej Damy' Margaret Thatcher, rzadach Ronalda Reagana i dojsciu do wladzy w Chile przez Augusto Pinocheta. Bylo duzo cieplych slow o kazdym z nich. Bylo tez o wplywie starszych przyjaciol na ksztaltowanie sie swiadomosci politycznej, ksiazce o Tarzanie, Kamilu Slowiku, jego mamie przesiadujacej w biurze parafialnym, noszeniu komeszki na pogrzebach i wczesnomlodzienczej fascynacji konserwatywnym liberalizmem. Bylo, ale sie zmylo...

W pizdu!

Niefortunna kombinacja klawiszy, wykonywanie paru czynnosci naraz, bezwzglednosc bloggera i zamiast gotowego tektsu z dziesiecioma tysiacami znakow mam biala plame. Nie bede skladal tego na nowo, wiekszosc pisalem wczoraj, na spontanie, uniesiony emocjami. Napisze tylko pare (kontrowersyjnych?) zdan.

Fascynacja polityka przeminela u mnie rowno z pierwszym powrotem z zarobkowej emigracji, jakies szesc lat temu, gdy przestalem ogladac telewizje, czytac gazety i zamknalem sie na otaczajacy swiat. Mlodzienczych pogladow jednak nie zmienilem, wiec jesli jestes ciekawski to:

Jestem za kara smierci.
Jestem za kara publicznej chlosty.
Jestem zwolennikiem monetaryzmu Friedmana.
Jestem za zmniejszeniem podatkow.
Jestem za prywatyzacja przedsiebiorstw panstwowych.
Jestem za dobrowolnym ubezpieczeniem zdrowotnym i emeryturalnym.
Jestem 'eurosceptykiem'.
Jestem za monarchia absolutna.

Jestem wszystkim tym, co siedzi gleboko w Tobie, ale nauczony przez dziadka, ze 'kiedys bylo lepiej', boisz sie przyjac to do swiadomosci.

A tak w ogole to - wolnosc, wlasnosc, sprawiedliwosc. TAK!


3 komentarze:

Finałowa Podróż.

2
wtorek, kwietnia 02, 2013
Podczas ubieglorocznych wakacji rozpoczynalem i niemal natychmiast rezygnowalem z nowej pracy czterokrotnie. Poszukujac najlepszej sciezki zawodowego zycia najdluzej na nowym stanowisku wytrzymalem piec dni. W miedzyczasie przyszla wizyta w Barcelonie, jej piekna pogoda i towarzyszaca temu wyjazdowi, wszechobecna koszykowka. Pojawily sie puzzle w glowie i definitywny zamiar porzucenia barmanstwa. Przez dluzszy czas nie robilem nic, zyjac z oszczednosci i dorobionych przez weekend pieniedzy.

Wypatrujac sensu zycia najpierw rozwazalem kurs trenera koszykowki (Anglia szybko sprowadzila mnie w tej kwestii na ziemie), by nastepnie natrafic na projekt Andrew Unterbergera, bloggera Sixers, ktory zalozyl sobie i skrzetnie wszystko opisal na lamach The Basketball Jones, wizyte na meczach w 30 roznych/wszystkich arenach NBA w przeciagu zaledwie 60 dni. Gosc zrobil na mnie piorunujace wrazenie, dal mi sporo do myslenia. Do liczenia tez. Caly tydzien pod koniec wrzesnia spedzilem w moim ulubionym excelu. Od strony technicznej nie tak trudny temat. Kasa tez by sie znalazla, wystarczylo scignac pewnego dluznika (moze teraz?). Pojawil sie natomiast problem z mieszkaniem, bo dopiero co podpisalismy 6-miesieczny kontrakt na caly dom. Zostalem uziemiony. Czulem w srodku pustke, bo zawsze chcialem byc na meczu NBA w Stanach, a byc na 30 w przeciagu 60 dni i to w kazdej hali przerastalo moje najwieksze marzenia. Temat pozostawiam otwarty, jak najbardziej do ogarniecia. Moze w przyszlym roku? Moze jestes chetny?

Pozostalem w Londynie, zmienilem profesje, kupilem League Passa i... odzylem! Znalazlem prace swoich marzen. No dobra, moze nie. Oczywiscie, ze wolalbym trzymac TEN slawny kabel. Ale gdy piec razy w tygodniu wychodze rano ze swojego miejsca pracy nadal nie wierze, ze kolejny raz ktos zaplacil mi za ogladanie przez cala noc NBA. 30 spotkan Unterbergera to ja obejrzalem w pierwszym tygodniu sezonu. Ba, pojde dalej, uwazam, ze jestem w TOP 10 sposrod wszystkich Polakow pod wzgledem liczby obejrzanych w tym sezonie meczy. TOP 10 napisalem ze skromnosci! Nie ma nocy, czy poranka dnia nastepnego (nie licz Brazylii, bylem w podrozy) bym nie widzial przynajmniej dwoch-trzech pojedynkow. Widzialem w tym sezonie wiecej spotkan Andre Millera na zywo, anizeli ty Jordana przez cala jego kariere. I wcale nie przepadam za Andre Millerem. Lubie zasypiac przy 'tej trzeciej'. Jeszcze bardziej lubie, gdy ona w pelni akceptuje moje zboczenie i nie przeszkadza jej, ze klade sie obok dopiero jak nad ranem Lakersi skoncza kolejny nie-dajacy-sie-ogladac mecz. Dzieki!

Lotnisko Gatwick, skad zaczynala sie nasza podroz do Mediolanu, znajduje sie na poludniu Londynu. Zamawiajac polski transport spod samego domu wyszlo raptem 10 zeta wiecej na osobe, anizeli udreka autokarem z centrum. Kierowca, od razu widac, swoj typ. Gadka szmatka, a gdzie, a po co, a za ile. Jak to Polak, taksowkarz, lubi i chce wiedziec wszystko.

- Czym sie w zyciu zajmujecie? - nie zwlekal za dlugo by wejsc nam z butami w zycie. Padly szybkie, zwiezle odpowiedzi.
- O widze kolezance sie udalo pracowac w zawodzie... chlopacy, no coz, polska typowka...
Sluchaj koles ponioslo mnie, cofam co uslyszales - nie jestem recepcjonista, jestem ogladaczem NBA. Siedze sobie calymi nocami, robie to co kocham, a wychodzac z pracy czuje satysfakcje, ze milo spedzilem w niej czas. Tak, ogladajac NBA.

Ostatnio wlasciciel zadowolony z mojej osoby zaproponowal mi dzienne zmiany od poniedzialku do piatku. Pierwszy raz w doroslym zyciu mialbym wolne weekendy, normowany czas pracy i mozliwosc normalnego, w ujeciu wiekszosci ludzi, funkcjonowania, czytaj mozliwosc bycia nie chodzacym ze spuchnietymi oczami i rozregulowanym systemem trawiennym, wesolym, zadowolonym z zycia, wyspanym mezczyzna. Odmowilem, bo w dzien NBA nie gra na zywo. Zatkalo kakao, wlasciciel nie podjal proby dalszej konwersacji.

Bylem kiedys dziennikarzem portalu probasket.pl (taa...) i dosc znaczacym, a przynajmniej tak to widze, uzytkownikem ichniejszego forum. Pisalem duzo, czesto i, jak mi sie wtedy wydawalo, na temat. Do tego stworzylem dosc silny portal - streetball.probasket.pl - pojawily sie koszulki, 'ten drugi' jeszcze mnie nie znajac drukowal z mojej strony opisy trickow, a jak pojechalem na oboz do Walonisa to ludzie kojarzyli moje nazwisko. Z perspektywy czasu smieszy mnie posiadana wtedy wiedza. Owszem wiedzialem, gdzie gral Popeye Jones, ile wazyl Shaq i jaki numer na koszulce nosil Alvin Williams z Toronto, ale wiekszosc tekstow opieralem glownie na skrotach ze spotkan, boxscorach i raz na tydzien sciagnietych meczach z torrentow. Internet w tamtych czasach raczkowal w moim 15-tysiecznym miescie, nie pozwalal na wiecej. To teraz tak naprawde powinienem pisac o NBA. To teraz, zamiast radzic ludziom jak znalezc tani nocleg, czy dobrze zjesc na miescie w Azji powinienem analizowac 27-meczowy winning streak Miami Heat i przedstawiac wlasna wizje zakonczenia wyscigu po osme miejsce na Zachodzie. Na chwile obecna skapituluje, pozostawiajac polska blogosfere koszykarska w rekach Macka Kwiatkowskiego. Bardzo dobrych rekach, obu prawych!

Zadnej mowy o kapitulacji w przypadku realizacji marzen. Podazajac tropem Unterbergera zaswiecil sie pomysl minimum jednego spotkania w kazdej z 15 playoffowych serii. Szybko zgasl, slizgi temat, za duzo latania, za duzo kasy. Do tego w powietrzu nadal wisiala, wygasajaca 19 maja, umowa najmu lokalu.

Zaraz chwila! 19 maja? Idealnie!

Tegoroczne finaly NBA rozpoczna sie, w zaleznosci od szybkosci wylonienia finalistow, 4 lub 6 czerwca i potrwaja do 20 czerwca, zakladajac siedem spotkan. Bede na kazdym jednym z nich! Porzuce po raz kolejny prace, spakuje pare gaci, skarpetek, dwie koszulki i krotkie spodenki do plecaka, zabiore tez aparat i pojade gonic za marzeniami. Pojade spelnic swoj 'amerykasnki sen'! 'It's about damn time!'? Przeszukalem google, nie ma nic w temacie, wiec pozostaje mi wierzyc, zgodnie z ludzka checia bycia pionierem, ze zostane pierwszym Polakiem, ktoremu uda sie byc na wszystkich meczach finalowych podczas jednego sezonu. Zdobadz sobie kolejny pieciotysiecznik, przeplyn jako pierwszy Kongo tratwa, czy pokonaj z Cejrowskim na bosaka przesmyk Darien. Ja zadowole sie swoimi finalami, bo 'to wlasnie jest Everest moich marzen'!  Niewazne kto z kim Miami. Niewazne-a-moze-raczej-wiadomo gdzie. Kupilem bilet do Stanow na 1 czerwca, dajac sobie dwa dni na koronacje w Nowym Jorku. Jestem bliski kupienia biletu do Miami, bo nie widze na wschodnim wybrzezu nikogo kto w siedmiomeczowej serii jest w stanie zagrozic LeBronowi, ani Spurs i Thunder z lepszym bilansem od Heat na koniec sezonu regularnego. Pewnie, ze wolalbym swoich ludzi z Knicks, ale to tak samo jak prosic o kolejne 0.4 sekundy Fishera na zywo. Zachod pozostawiam sprawa otwarta, choc mam paru faworytow: Spurs, bo Pop; Oklahoma, bo wisza mi kase za poprzedni rok; Lakers, bo matka nadzieja glupich... ale kazda matka trzeba kochac!

Od strony technicznej i finansowej moja FINAŁOWA PODRÓŻ nie wyglada wcale tak zle. W najlepszym i najgorszym, bo w finalach gramy systemem 2-3-2, wypadku bede musial zakupic jeden powrotny bilet lotniczy. Ze wschodu na zachod USA w wiekszosci kombinacji zaplace okolo 250 funtow. Miami z Oklahoma, San Antonio, Memphis, Houston, Dallas dzieli mniej niz 2500km wiec w gre wchodzi nawet podroz wynajetym samochodem, nie skreslajac takze autokarow. Gorzej z Kalifornia i Denver, jedyna opcja jest lot. Sprawa z biletami na mecze jest latwiejsza niz sie wszystkim zdaje. Rok temu przy prowadzeniu Miami 3-1 mozna bylo, za posrednictwem portalu StubHub.com, kupic wejsciowki na piaty, ostatni mecz za niecale 150 dolarow. Mowimy tu o liczbie biletow przekraczajacej sto, w roznych sektorach, z courtside tickets wlacznie. Tak, te najtansze byly na samej gorze, pewnie malo widac, ale jakbym chcial narzekac to bym ogladal w telewizji. A pewnie raz, dwa, moze trzy skusze sie na nieco drozsze bilety w lepszych rzedach. Podsumowujac, zakladajac siedem meczy... nie, nie zakladajac! Chcac siedem meczy, bo im wiecej tym lepiej, wyciagajac srednia, wydam okolo 200 funtow (300 dolarow) na mecz.

7*200=1400+250(lot)=1650 funtow=8250 zlotych.
Plus jedzenie, spanie i uzywki. Sporo.

Decydujac sie w styczniu na te podroz wyrzeklem sie wielu rzeczy nie po to, by pozniej 'zydzic', nawet jesli honorowym patronem tego bloga jest Wieczny Tulacz Ahaswerus. Potrafie oszczedzac, jak malo kto. Teraz, jak malo kto, te pieniadze wydam!

Kup sobie nowy uzywany samochod, polec do Egiptu, czy zrob remont kuchni, a ja beztrosko wydam te pieniadze na siedem, wiekszosci ludzi nic nie obchodzacych, meczy. A wieczorem zmeczony praca jako telemarketer po ukonczeniu 5-letnich studiow inzynierskich, zasypiajac w swojej przyciasnej kawalerce, odwracajac bok od niechcianej kobiety mozesz mi zazdroscic pasji. NBA - dla Was trzy litery, dla mnie cale zycie!

21 czerwca, po siedmiomeczowej serii, nic nie bedzie takie jak wczesniej. Odbiore 'ta trzecia' z lotniska JFK w wysmienitym humorze, odprezony, zrelaksowany, z przeswiadczeniem, ze cos mi sie w zyciu udalo i po buzzer-beaterze w decydujacym spotkaniu nie bedzie mi robilo, ze kolejne dni spedze najprawdopodobniej w poszukiwaniu baru, gdzie Carrie Bradshaw zamawiala Cosmopolitan, czy na koncercie Justina Timberlake'a. Przelkne nawet pare godzin przed redakcja Vogue'a w oczekiwaniu na zbicie piatki z Anna Wintour. Mialem swoje piec minut, spedzilem je na swoich zasadach, warto poswiecic troche czasu Agnieszce. Ale nie za dlugo, bo pomnik Jordana w Chicago, Draft 2013, Naismith Memorial Basketball Hall of Fame w Springfield, stek w restauracji Vince'a Cartera, pick-up games na 'Pieciu Cudach Swiata' (juz niebawem wiecej), slub LeBrona, otwarte przedsezonowe treningi Duke pod okiem Coacha K, czy wreszcie wytropienie Rafera 'Skip 2 My Lou' Alstona na nowojorskich ulicach, boiskach nie moga czekac wiecznosc.

Kupimy z Agnieszka 'ta trzecia' uzywanego Mustanga i spelnimy wszystkie swoje najskrytsze marzenia. Bedziemy wygrzewac sie na Venice Beach, surfowac w San Diego, szukac domu Shaq'a na Florydzie, przepuscimy kase w Las Vegas, wyrobimy sobie wlasny batch Jacka Danielsa w Lynchburgu i sprobujemy przetrwac na Dzikim Zachodzie. Zobaczymy, dotkniemy, przezyjemy wszystko o czym od dawna czytalismy, interesujemy sie, czy ogladalismy w TV. A w miedzyczasie bedziemy lapali jakies dorywcze prace, by zarobione pieniadze pozwolily nam na wiecej doznan. Stany Zjednoczone sa wielkie i nie sa tanie. My mamy czas, a pieniadze sie znajda. Musza, bo za dlugo odkladalem ten wyjazd na pozniej. Za dlugo szukalem smiesznych wymowek. Liczy sie tu i teraz! Takie bedzie moje lato. Co u ciebie?


2 komentarze: