The Finals - Day 9 - Game 2.

1
poniedziałek, czerwca 10, 2013
Spędziłem w Miami sześć nocy, a ani razu nie udało mi się obudzić na serwowane w moim hostelu między 8 a 9 rano śniadanie. Przypadek? Przyzwyczajony do nocnego trybu życia nie jadam śniadań. Chyba zacznę, bo w USA mecze NBA, nie dość, że na wyciągnięcie ręki, to jeszcze zaczynają się o ludzkich porach. Drugi mecz Finałów zaplanowany był na godzinę 20:00. Laleczka.

Ale zanim na dobre rozpoczął się spektakl pojechałem w południe odebrać swój bilet. Płacąc na Ticketmaster za wejściówki międzynarodową (nie-amerykańską) kartą kredytową/debetową nie można samemu wydrukować sobie biletu, ani otrzymać go pocztą. Jedyną drogą by uzyskać swój wymarzony świstek papieru jest stawienie się osobiście, z kartą użytą do finalizacji operacji, lub dokumentem tożsamości, w kasie biletowej od zachodniej strony American Arlines Arena. Zupełnie przypadkowo natrafiłem na otwarcie kas w samo południe i dość sporą kolejkę. Jak się okazało pojedyńcze wejściówki cały czas były do kupienia, dopóki oddalając się ze swoim biletem usłyszałem z głośników, że 'wszystko się rozeszło i zapraszamy innym razem'. Sellout? Zobaczymy...

- Ej, chcesz bilety? Poziom 300, dobre miejsca, puszczam za 430 dolarów za dwie wejściówki! - po roboczym stroju, smyszy z logiem Finałów i plakietce z imieniem domyśliłem się, że John pracując na arenie dostaje, czy może kupić za śmieszną kase, dwa bilety dla siebie. A jako, że każdy grosz się liczy, to próbuje je opchnąć dalej, za nieco większą sumę - choć i tak taniej, niż face value. Szybka gadka, nos do interesów, polska natura kombinowania i miałem w ręku karteczkę z numerem telefonu, by na wypadek Game 6 siedzieć niżej niż wieczorem, za mniejsze pieniądze. Znów laleczka, siostra się ucieszy.

Znudzony leżeniem na plaży, a raczej spalony przez słońce dnia poprzedniego, postanowiłem wolny czas zagospodarować sobie kolejną wizytą w Miami Heat Store i poszukiwaniem, palącego 'Romeo y Julieta', siedzącego ze szklanką estońskiej wódki w ręku i swoją damą do towarzystwa Trishy Trish w jednym z barów, przy Biscayne Boulevard, Dennisa Rodmana. Pierwsze z celem zakupu okazjonalnej koszulki. Drugie, byś kliknął w link i przeczytał artykuł.

Oficjalny sklep Heat jest mały, ale znajdziesz w nim wszystko co trzeba. Koszulki, repliki, swingmany, meczówki, czapeczki, skarpetki, kubki, ch*je, muje, dzikie węże. Off topic - czy ktoś mi może powiedzieć co dzieje się z koszulkami, które się nie sprzedadzą, a dany zawodnik zmienia w przerwie między sezonami zespół? Z brzegu - Chris Andersen, w wakacje wolny agent, decyduje się na zmianę barw klubowych, a koszulek z jego nazwiskiem w sklepie w AAA od groma. Idąc dalej co dzieje się z koszulkami meczowymi? Bo przecież trener Eric nie zbiera ich po meczu do torby, jego żona nie pierze dnia następnego i na kolejnym meczu LeBron nie nosi tej samej koszki. Afryka? Azja? Ktoś wie? Ja po całej nocce z wujkiem i parunastu mailach z ciotką się poddałem...

Jest t-shirt z finałami, czas na parę fotek.










Do meczu nadal pozostało parę godzin, a ja w tym czasie więcej myśląc, niż drzemiąc, postanowiłem osobiście potraktować nieumiejętność w kontaktach międzyludzkich z meczu numer jeden i od samego tylko wejścia na halę liczył się dla mnie jeden cel. Cel, którego nie zakłócił drobny incydent z panią z ochrony, która odmierzając długość mojego obiektywu za pomocą linijki łaskawie, mimo przekroczonej o 4cm dopusczalnej wartości, postanowiła puścić mnie wolno. 'Ale następnym razem proszę aparat zostawić w domu. W poprzedniej rundzie musieliśmy typa aresztować, bo nielegalnie kręcił mecz, z celem późniejszej odsprzedaży filmu dla skautów' - taa, na pewno, w dobie League Passa, Synergy Sports, czy nawet torrentów ktoś kręcił mecz aparatem dla skautów. Bitch please...

Sektor 109, za koszem Miami Heat. Nie wiem nawet kto się rozgrzewał, ile rzutów trafił tym razem pod rząd Tim Duncan, dlaczego Manu łysieje, a Shane Battier zgubił swoje trójki. Wiem za to, że stojąc najbliżej, jak się tylko dało podejść, wyglądając komicznie ze swoją plastikową reklamówką (tylko takie można wnosić) i pisakiem w ręce, nie dopuszczałem porażki. W studio ESPN pojawił się Jalen Rose, wpadł też Magic Johnson. Ochrona spięła pośladki, bo nagle wszyscy, w tym także robiący wcześniej zdjęcia parkietu Argentyńczycy, koniecznie chcieli przybić piątkę. W narożniku Hubie Brown udzielał wywiadu, Jeff Van Gundy szukał guza, a przy parkiecie, witając się z 'pięknymi' kobietami, próbując być ważnym, kręcił się także nasz polski 'Smoke Monster' (ostatnie zdjęcie, po prawej stronie).





Wyjmując z reklamówki swoją tajną broń, 'The Book of Basketball', poprosiłem wchodzącego po schodach Billa Simmonsa o autograf. Ochrona nawet nie zareagowała, bo kogo obchodzi dwóch białych wymieniających pare zdań. Ciebie powinno, skoro czytasz tego bloga.

- NYC, Go Celts, Bill Simmons - z charakterystyczną dla autora ironią podpis widniał na pierwszej stronie książki. Potem jeszcze przez chwilę, jąkając się bardziej od Tomka Golloba, gdy jeździł z Gryfem na plastronie, próbowałem dać Billowi do zrozumienia, że jestem z Polski i przyjechałem specjalnie na Finały.

- Super sprawa, bardzo miło było poznać - szybki uścisk dłoni i dające się słyszeć za plecami 'Widziałeś, ten biały podpisał temu drugiemu ksiązkę'. Ten biały to Bill Simmons, człowiek, z którym najchętniej ze wszystkich napiłbym się herbaty. Od wódki mam rozum krótki, a z tej rozmowy chciałbym jak najwięcej zapamiętać.

Who's the Daddy now?!



Zaangażowany w chęć zdobycia podpisu na książce kompletnie zapomniałem, wchodząc, odebrać swój program i zwijaną harmonijkę. #LarryLovesMiami - genialna akcja połączona z takim samym napisem na rozłożonych na krzesełkach, białych koszulkach i całą serią, wyświetlanych przed meczem, klipów z trofeum O'Briena w różnych miejscach w Miami. Motyw z plażą wygrał.





Nadrabiając zaległości udałem się na swoje miejsce. Niespełna 6 rzędów niżej, od tańszego o 80 dolarów, 'standing roomu' widok, jak się spodziewałem, był satysfakcjonujący. Przeglądając stos reklam z jednym 20-zdaniowym artykułem, jakim okazał się program zawodów, podłsuchałem rozmowę trzech dżentelmenów siedzących rząd wyżej i nieco znudzony samotnością postanowiłem się wtrącić.

- Nie zgadzam się z Pańskim kuzynem, bilety na mecze w San Antonio można kupić o wiele taniej, niż wspomniane 400 dolarów. Sam za swój zapłaciłem 198 bucksów. - 'Ale to, ale tamto', nie próbuj, wiem swoje. Od pytania do pytania i okazało się, że Kevin posiada. ze swoimi ziomkami, karnety na cały sezon Heat od sześciu lat. Tylko co to za przyjemność, skoro własnych zawodników się nie kojarzy...

- Więc jaka jest Twoja ulubiona drużyna? - Kevin powoli się rozkręcał.
- Od kiedy Rafer Alston zakończył karierę, nie kibicuję poszczególnym drużynom, liczy się bardziej dobry basket - chciałem być nieco oryginalny. Kobe jest za bardzo oklepany, a liczyłem jeszcze wtedy na ciekawą konwersację.
- Rafer who? On też jest z Polski?

I nie mam mu nawet za złe tego, że mało wie o Polsce, a jak zobaczył mój aparat ze średnim obiektywem i kajet, w którym skrzętnie prowadzę notatki, to się spytał, czemu polscy dziennikarze nie dostają akredytacji. Ja też nie wiem nic o Południowej Dakocie. Ale Rafer Alston? I znów ten Yao...

Później okazało się, że Kevin z kumplami, porównując z całą resztą odwiedzających mecz, i tak nie był najgorszy. Większość ludzi siedziących dookoła mnie, ze sztucznymi cyckami, ubranych od góry do dołu w markowe ciuchy, brzydząc się przygotowanych dla nich koszulek albo spędziła cały mecz wychodząc po napoje wyskokowe, albo przesiedziała całe spotkanie na telefonie. Gdy, idąc na rękę rodzinie, która chciała siedzieć razem, przesiadłem się trzy rzędy niżej było tylko gorzej. Typ przede mną był tak gruby, że nie mieścił się w krzesełku, do tego zapragnął mieć fryzurę Norrisa Cole'a (tak, był biały), przez co musiałem się nieźle nagimnastykować, by cokolwiek widzieć. Jego kompan spędził 2,5 godziny na twittowaniu i wrzucaniu zdjęć na fejsika, a laska po mojej prawej swoim piskliwym głosem doprowadzała mnie do szału. Dopingować też trzeba umieć, nie wystarczy drzeć ryja.

Przez moment żałowałem, że nie oglądam tego meczu w domu, przed telewizorem, z odpowiednim towrzystwem i tańszym piwem. Fani Miami Heat są straszni. Nawet, jeśli tym razem było głośno, energicznie i w miarę zorganizowanie, to i tak na odległość wyczuć można smród nieznających się na koszykówce turystów, którzy przychodzą na mecz ze względu na nadmiar gotówki, czy nie potrafiąc lepiej zagospodarować sobie wolnego czasu. Boli, że my, kibicujący lidze od małego, musimy zdobyć się na wiele wyrzeczeń, by siedzieć później razem z nimi...

Moment minął a ja, razem z siedzącym obok, studiującym gdzieś w Indianie, Adamem, zacząłem żwawo kibicować Heat. Długo się zastanawiając, nie mogąc się określić, z którym, z dwóch finalistów, sympatyzuję bardziej, postanowiłem, że zawsze będę wspierał gospodarzy. Uwielbiam Spurs ze względu na Gregorego Popovicha. Mam swoją teorię, mówiącą, że jakbym zgłosił się do draftu i omyłkowo pod koniec drugiej rundy zlądował w San Antonio, to pewnie stałbym się u boku Popa niezłym role-playerem. I nie zabierajcie mi nadzieji. Uwielbiam Heat, bo moment, w którym LeBron przejmuję mecz swoim hero-ballem jest genialny. Wszyscy tak nagle lubią zespołową koszykówkę, ale to wspinanie się na wyżyny swoich możliwości i ciągnięcie drużyny w pojedynkę pozostaje w sercach na dłużej. Przynajmniej tym moim.




Mecz się toczył, Miami odjechało, a LeBron decydując się na sekwencję blok-podanie-dunk nie pozwolił nam, zebranym w American Airlines Arena, zasnąc.

- How about that, nigga? - poniosło w moim kierunku Adama. Na zębach nie miał 'grillsów', tylko aparat korekcyjny. Studiował w Indianie, nie mógł być czarny. Nie miałem mu za złe, bo właśnie w tym momencie, patrząc na siebie z niedowierzaniem, oboje pragnęliśmy być czarni. Oboje pragnęliśmy być na parkiecie.

W połowie czwartej kwarty, gdy ludzie zbiorowo zaczęli opuszczać halę miałem nadzieję, że niedługo zostanę na niej tylko z moim nowym kumplem - Billem Simmonsem i mijając się wzrokiem, przystaniemy na chwilę, a ja nieco mniej spięty, będę mógł zadać mu to samo pytanie - How about that, nigga? - i usłyszę rozbudowaną wypowiedź stanowiącą podstawę naszej długiej, ciekawej, rzeczowej analizy, tego co właśnie dobiegło końca.

Miami Heat - San Antonio Spurs 1:1.

Bill, dziękuję!



1 komentarz: