The Finals - Day 6 - Game 1.

4
piątek, czerwca 07, 2013
Gdy wysiadałem z autobusu linii C, kierunek Downtown Miami, zaczęło mocno padać. 'Jeśli to ze szczęścia, to ci na górze muszą być nakręceni bardziej ode mnie' - zaszumiało w głowie. Narzuciłem przeciwdeszczowy pokrowiec na torbę od aparatu i ruszyłem z buta te paręset metrów, w kierunku przeznaczenia, swoich marzeń, w kierunku American Airlines Arena. Obyło się bez zbędnego zatrzymywania się, bo fotki porobiłem, gdy parę godzin wcześniej odbierałem swój bilet.











Cały mokry, wyjmując z uszu słuchawki, a z kieszeni całą ich zawartość byłem gotowy na przejście procedury kontroli biletowej. Poszło szybko i bez bólu, bo pouczony w południe w kasie biletowej, przez niezwykle sympatyczną starszą panią, nie zabrałem ze sobą plecaka, parasolki, zestawu japońskich noży i pistoletu. Po postojach w Orlando i Fort Lauderdale, nie parsknąłem śmiechem, uznałem to za możliwe.

Z samego wejścia na halę za wiele nie pamiętam. Znasz to uczucie, szumi w głowie, ekscytacja, podniecenie. Pierwszy wyrwany mleczak, ustna matura, pierwszy seks - nie pamiętasz, bo czekałeś na to zbyt długo. Albo nie chcesz pamiętać, bo ci 'nie pykło'. Mi 'pykało' od samego rana, szczytując w momencie wejścia na halę. Czym prędzej postanowiłem zatem znaleźć swoje miejsce. Podejrzewałem, że na siedzeniu, jak w przypadku każdego wcześniejszego meczu Heat u siebie, będzie rozłożona biała koszulka, a będąc typowym 'Polactwem' bałem się, że ktoś zwyczajnie może mi ją ukraść. W końcu była darmowa, na wyciągnięcie ręki, czemu nie zabrać czterech? Na szczęście Amerykanie nie mają mentalności Zbyszka, pracownika państwowych zakładów energetyki, wynoszącego z pracy papier toaletowy, bo jest za darmo. A nawet jeśli, to gospodarze byli na taką okoliczność przyszykowani i na każdym z trzech pięter hali ustawione było stoisko z dodatkowymi koszulkami, by nikt, płacąc minimum 170 dolarów za bilet, nie został pokrzywdzony. Ameryka, he? Warto dodać, że większość ludzi przyszła i pozostała przez cały mecz w swoich własnych białych koszulkach, a mimo to po meczu t-shirty 'Witness Miami' znikły z krzesełek w błyskawicznym tempie.


Szybki rzut oka na moje miejsce, sektor 317 (za koszem), rząd 5, miejsce 15. Widoczność bardzo dobra, niezły przegląd pola, mniej więcej w połowie wysokości hali, nie potrzeba lornetki. A bezpośrednio pode mną 'Dewars Club', gdzie za miejsce w loży, z wszystkimi temu przyslugującymi zaletami, bilety zaczynały się od 1500 dolarów. Rich F*cks.


Hala była pusta, a ja nie miałem biletu na drugi mecz, więc wykorzystując chwilę udałem się piętro wyżej, by sprawdzić widoczność z miejsc stojących, które nadal były dostępne po cenie rynkowej. Nie ma co narzekać - stojąc cały mecz sektor wyżej, płacąc 100 dolarów mniej, cały czas, nie będąc kretem i Azjatą, miałbym możliwość pełnego radowania się z widowiska - widok był satysfakcjonujący. Po dalszym obchodzie hali i rzutach okiem z różnych miejsc doszedłem do wniosku, że nie ma chyba krzesełka, z którego nie byłbym zadowolony. Ba, chyba nawet wolałbym siedzieć na górze, niż bezpośrednio, w dolnych rzędach, za koszem. Konstrukcja kosza i dość słaby kąt nachylenia rzędów, o czym przekonałem się podziwiając podczas rozgrzewki Duncana, Parkera i spółkę, powoduje, że widoczność, choć z bliska, jest o wiele bardziej ograniczona przez osoby siedzące przed tobą, aniżeli w górnych sektorach. A cena dwa-trzy razy wyższa.

Rozgrzewka jak to rozgrzewka, po czterech meczach Dream Teamu w zeszłe wakacje, trzech meczach NBA sezonu regularnego i dwóch przedsezonowych spotkaniach na przełomie trzech ostatnich lat, nauce Duranta obsługi seagway'a, już dawno dotarło do mnie, że ONI naprawdę istnieją, są wielcy, atletyczni, wyluzowani, i mimo wszystko są ludźmi. Duncan trafiający 31 rzutów pod rząd z boku o tablicę (liczyłem!), Manu ćwiczący swoje euro-stepy, tańczący Danny Green i niezwykle spokojny, rzucający tylko trójki Matt Bonner dość szybko mnie znudzili. Szukając punktu zaczepienia zawiesiłem oko na Kennym, Shaq'u i ubranym w garnitur i Conversy C-Webbie, siedzących gdzieś po środku parkietu, prowadząc studio przedmeczowe dla NBA TV. Jak bardzo bym nie chciał, nie dane mi było się do nich zbliżyć, bo nie posiadając biletów po stronie linii bocznej, zdjęcia podczas rozgrzewki można było robić stojąc tylko za koszem. Nucąc 'Jak anioła głos...' zacząłem dalej filować hale. Pod kopułą koszulki z zastrzeżonymi numerami Zo i Tima Hardaway'a, banery z okazji mistrzostwa i złotych medali olimpijskich zdobytych przez graczy Heat, a po przeciwnej stronie kosza studio ESPN i... Bill Simmons! 'Ojciec chrzestny wszystkich blogerów', matka wszystkich felietonistów. Gość, który o NBA wie więcej, niż ja i ty razem wzięci. Gość, który obejrzał więcej meczów, niż wszyscy co czytają tego bloga, też razem wzięci. Stałem przez pół godziny, kombinując, co rusz przestawiany przez ochronę, jak tu podejść bliżej i zagadać.


- Simmons, love you man, thanks! - krzyknął ktoś za mną, a ja miałem łzy w oczach, że zamiast ustawić się w kolejce po śmiałość moja mama zdecydowała się na inteligencję... Tak, miałem w głębokim poważaniu poprawiającego swój wygląd Magica Johnsona, siedzącego z boku Jalena Rose'a, czy przyszłego komisarza ligi NBA Adama Silvera. Liczył się tylko rozmawiający z nim Bill Simmons i mój, nie wiadomo skąd biorący się, brak przebojowości. Damn... Śmignęła mi przed oczami Doris Burke, na parkiecie dostrzegłem Marca J. Spearsa, a tunelem do szatni właśnie udał się Stephen A. Smith. Wszyscy mają mambe, mam i ja! Za rok wracam tu z akredytacją.

Na pół godziny przed meczem, siedząc już na swoim miejscu, podziwiałem jak hala się NIE zapełnia. Tyle się słyszy, czyta o kibicach Miami, że nie dopingują, że przychodzą w połowie spotkania, a wychodzą na długo przed końcowym gwizdkiem i najważniejszy dla nich jest dobry hot-dog i tanie piwko. Wszystko to, prawie, prawda. Do czwartej kwarty było wiele wolnych miejsc, a do samego końca spotkania byłem w stanie wskazać siedzenia, które były wolne od kiedy wszedłem na halę. Sellout? Tak, widziałem, podczas gdy Unia Solec Kujawski biła się o awans do trzeciej ligi województwa kujawsko-pomorskiego, a na wejście do śmierdzącej gumolitem, potem i starymi ludźmi hali Zespołu Szkół Zawodowych było tylu chętnych, że połowa z nich siedziała na okalających parkiet drabinkach, podczas gdy drugie tyle stało w korytarzu, a trzecie tyle paląc papierosy pod halą i wyniku domyslało się po okrzykach radości, bądź jękach niezadowolenia. To się nazywa 'brak wolnych miejsc'...

Doping, choć w miarę sprawnie napędzany przez speakera i puszczane na telebimie motywujące filmy istnieje, ale tylko przez pare sekund po time-outcie. Za każdym razem, gdy z głośników rozlegało się 'Pleeeeease staaaand up' większość ludzi nie zdążyła wstać, gdy ci przed nimi już siadali. Najbardziej rozśmieszył mnie fakt, gdy pewna babka uznała, że siedząca za nią żwawo i energicznie dopingująca kuzynka Rihanny, jest za głośno i poszła na skargę do ochrony, a ta pogroziła krzykliwej mieszkańce Barbadosu wyprowadzeniem z hali. Stambułu jej się zachciało...

W przerwie wszyscy jak jeden mąż szturmują stoiska z hot-dogami, więc postanowiłem nie być gorszy. 7 dolców za jumbo hot-doga i 8 bucksów za lokalne piwo, było najtańszą z możliwych kombinacji napój-papu i jest w pełni do zaakceptowania. Drogi kraj, duża impreza, cena zrozumiała. Pod pojęciem piwa kryje się Bud-light, zaś hot-dog to tylko parówka w bułce, a wszystkie dodatki, jak kiszona kapusta (?!), papryka jalapeno, cebula i sosy są dostępne na osobno wydzielonych stoiskach, z których każdy może korzystać ile tylko chce.

Najedzeni i napojeni Amerykanie, a może w tym wypadku należy napisać Latynosi, bo tych w American Airlines Arena było zdecydowanie najwięcej, zbierają się niemal w całości na czwartą kwartę i dając wyraz szacunku swojemu klubowi... zaczynają wychodzić na nieco ponad dwie minuty przed końcem, po trójce Danny'ego Greena dającego prowadzenie Spurs 88-81. 'It's over' krzyknął ktoś za mną i poszedł na parking po samochód. Earvin też wyglądał na zdziwionego.


Przed samym meczem zaczęli puszczać jakieś dziwne rapy. Na tyle dziwne, bym wyjął swoją mp3 i ostatnie parę minut raczył się przyszykowaną przez Marka 'tego drugiego' playlistą. Marka, który powinien tu być ze mną... Common Market, Reks, Cunnylynguist, Murs, 9th Wonder i... Julia Dale - 11-letnia, lokalna faworytka, która przed samym spotkaniem zaśpiewała hymn Stanów Zjednoczonych tak, że żałowałem, iż nie urodziłem się po tej stronie Atlantyku. Po fantastycznym występie małej artyski nadszedł czas na prezentację, która co tu dużo mówic, dupy nie urwała. Nie przygaszono świateł, speaker nie podawał wzrostu, uczelni i nie przeciągał nazwisk zawodników, a LeBron został 'wezwany do tablicy' jako pierwszy, totalnie psując moment.

Przed rozpoczęciem spotkania, gdy zawodnicy, już gotowi do gry, witali się z sędziami i zbijali między sobą piątki, z głośników poleciał Phil Collins, a o samym meczu, który mogłeś zobaczyć w telewizji, nie wypada mi napisać nic więcej, niż magiczne 'I've been waiting for this moment all my life!'.

NBA, dziękuję.


4 komentarze:

  1. Też spełniłem swoje marzenia i byłem na meczu nr 1. Finału konferencji miami indiana. Czytając opus przeżywam to jeszcze raz, niesamowite emocje...rzut lebrona w ostatniej sekundzie... pozdrawiam. ToSzm.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zbieram się do przygotowania podobnej fotorelacji z finału konferencji, zdjęcia, filmy, opis :) przeżycie niesamowite o którym każdy kibic w polsce marzy od dziecka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Opisy rewelacja! :) Dzięki, że mogę tam "być" z Tobą ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Cunninlynguists (chyba że chodziło o coś innego), come on ;) (musiałem się doczepić, tekst poza tym super)

    OdpowiedzUsuń