NBA Draft13.

2
niedziela, czerwca 30, 2013
- Wstawaj, bo dostaniesz wilka - krzyczała za młodu mama z okna, jak tylko zauważyła, że po raz kolejny usiadłem na betonie pod klatką i rżneliśmy z chłopakami w 'tazosy', bądź karty. W zeszły czwartek, gdy przycupnąłem na placu przed Barclays Center na Brooklynie, w oczekiwaniu na otwarcie bramek na NBA Draft13 nie było mamy, za to wpadł pewien wilk. Gdy otoczony swoją watahą w oldskulowych koszulkach, ubrany w czapkę Leśnego Wilka, fan Rickiego Rubio spojrzał w moją stronę, serdecznie się uśmiechnąłem i machając dałem mu do zrozumienia, że jest 'cool'. Tak samo cool, jak cała reszta, stojących pod halą geeków, którzy swoją znajomość koszykówki postanowili wyrazić tego dnia niecodziennym ubiorem. Nikt nie wmówi mi, że koszulkę Boba McAdoo z czasów gry w Buffalo Braves, Kevina Johnsona z Suns, czy uczelniany jersey Victora Oladipo ubiera się, bo fajnie leżą i pasują kolorystycznie do reszty stroju! Nie weszliśmy jeszcze na halę, a już było dobrze, inaczej, tak jak powinno być!






- Proszę odczepić obiektyw... a po przejściu przez bramkę kontrolną zrób co należy zrobić. Życzę miłego wieczoru! - tym razem nie dałem się omamić ochronie i od razu poprosiłem o rozmowę z przełożonym, gdy pojawiły się problemy z wielkością apratu. Jeffrey okazał się sympatycznym gościem w moim wieku, który puszczając mi oczko dał jasno do zrozumienia, że trzeba było trick z obiektywem stosować od samego początku wizyty w USA.

Na wejściu dostaliśmy torbę, o której Aga powiedziała: 'Przyda się na plażę', i niech to świadczy o jej bezużyteczności. Otrzymaliśmy także program ze szczegółowym opisem i statystykami 25 najlepiej rokujących zawodników, którzy zgłosili się do tegorocznego draftu. Mało reklam, dość ciekawa treść i sporo statystyk, a na samym środku tabelka do wypełniania, na bieżąco podczas trwania naboru. Stoisko obok Cliff Paul rozdawał okulary i sztuczne wąsy, więc skorzystaliśmy z okazji i poprosiliśmy o pamiątkowe zdjęcie!





Żarty żartami, a głupiemu radość. Szczególnie, gdy dookoła same piękne kobiety, a ta najważniejsza z nich zezwoliła na zdjęcie z pozostałymi. Zazdrosny poczuł się BrooklyKnight i nie dość, że samemu poprosił o fotkę (ah, ta magia internetu...), to jeszcze dostaliśmy pamiątkowy, pierwszy numer komiksu z bohaterskimi czynami maskotki Brooklyn Nets. Jeśli uważasz, że moje rażówiaste buty kłócą się z resztą stroju, to podobnie jak Russell Westbrook nie znasz się na modzie. Moja stylistka mówi, że są git, to tak właśnie jest. Więcej pytań pod numerem telefonu: +447578951589.




Fajnie jest w końcu kogoś poprosić o zdjęcie i mieć pewność (choć nie zawsze...), że nie utnie ci pół twarzy, złapie wszystko dookoła i ustawi odpowiednio ostrość. Gorzej jak chcemy fotki razem... pozostają 'samojebki'.


Do rozpoczęcia przedstawienia pozostało około godziny, nie wpuszczono nas na dolne sketory, by zrobić parę fotek ze względu na zbyt profesjonalny sprzęt, więc udaliśmy się na swoje miejsca, gdzie przez dłuższą chwilę postanowiłem wytłumaczyć Agnieszce 'o co loto', jak przyznaje się miejsca w loterii Draftu, dlaczego Miami nie wybiera w ogóle w pierwszej rundzie i na kogo powinna zwrócić uwagę. I nawet jeśli po 40-minutowym monologu z mojej strony, Pusia na końcu spytała się, czemu na parkiecie nie ma sędziego, nie krzyczałem, tylko zadowolony, że w końcu mam do kogo się odezwać, grzecznie wytłumaczyłem jej, że dzisiaj nikt piłki w koszu umieszczać nie będzie, to i arbiter nie jest potrzebny.

Miejsca mieliśmy średnie, bo reflektory ustawione nad parkietem, mające na celu oświetlać wchodzące na scenę przyszłe gwiazdy, przysłaniały nam większość wydarzeń. Na szczęście było widać podium komisarza i stoliki, przy których zasiadła 13-stka, zaproszonych do 'Green Roomu', czołowych zawodników tegorocznego naboru, więc nie ma co narzekać. Stanowisk komentatorów ESPN (hej Bill!), NBA TV i tablicy z wynikami Draftu niestety nie było nam dane zobaczyć.



Hala zapełniła się prawie do końca, ale chyba nikt nie oczekiwał, że na Drafcie będą tłumy i brak wolnych siedzeń. Może poza konikami, których pod halą roiło się od groma. Taka już przypadłość tej rasy, że jak jeden zacznie sprzedawać skarpety przy drodze w Ugandzie to w przeciągu godziny od pierwszej sprzedanej pary swoje stoiska ustawi koło niego kolejnych pięciu 'biznesmenów' w przydużych garniturach z aktówkami w ręce. Wolnych miejsc nie brakowało, ale czuć było unoszący się w powietrzu duch koszykówki, słychać było konwersacje na temat mało znanych prospektów, a jak na telebimie leciały akcje Top10 z poprzedniego sezonu to nawet najmniejsze dzieci wiedziały kiedy i w jaki sposób należy wyrazić aprobatę. Atmosfera mogła się podobać!

Nadszedł czas pierwszego wyboru, wyszedł David Stern, z trybun poleciało gromkie 'Buuuu...' i czar prysł. Gdyby nie komisarz Stern, jego rządy i zmiany jakie wprowadził przez ostatnie 30 lat, NBA znajdowałaby się pięć lat za wspomnianymi wyżej biznesmenami z Afryki... Zachowanie większości kibiców przy każdym pojawieniu się na podium 'papieża koszykówki' było totalnie nie na miejscu i Bogu dzięki, że sędziwy staruszek zakpił sobie z wszystkich 'wiwatujących' na jego cześć ignorantów machając dłonią prosząc o więcej, rzucając 'I can't hear you!', czy wtrącając żart, że Amerykanie w taki właśnie sposób prezentują szacunek.

- O f*ck! - gdy z 'jedynką' Cleveland wybrali Anthony Bennetta nawet Agnieszka nie kryła swojego zaskoczenia. Im dłużej Nerlens Noel, którego nazwisko przewijało się najczęściej w kontekście wyboru z numerem jeden, został pomijany przez kolejne drużyny, a na telebimie można bylo śledzić jego reakcję i mimikę twarzy, tym ciekawszy robił się ten Draft. Władze klubu z Nowego Orleanu postanowiły skończyć mini-drame wybierając środkowego z numerem szóstym i... to by było na tyle z ciekawych rzeczy. Większość ludzi postanowiła opuścić na chwilę siedzenia, udając się po napoje i coś do jedzenia. Nie byłem gorszy i wysłałem Agę po nachosy z Colą. Ceny jak w Miami podczas Finałów, co troche dziwi porównując rangę obydwu wydarzeń.

Trzeba w tym miejscu dodać, że Draft, który po raz pierwszy odbył się w hali Barclays Center, sam w sobie, na żywo jest bardzo nudny. Pięć minut pomiędzy wyborami poszczególnych drużyn to zdecydowanie za dużo. W przerwach niejako na siłę stara się zabawić publiczność durnymi konkursami, akcjami Top10 i wywiadami z właśnie co wybranymi zawodnikami, które po pierwsze są nieco sztuczne, bo pytania co chwilę się powtarzają, a po drugie ciężkie do zrozumienia, bo przyszłe gwiazdy nie są jeszcze obyte z kamerą, a przerwana właśnie edukacja okazała się niewystarczająca, by w pełni nabyć sztukę poprawnego wysławiania się.

Siedzisz zatem, jak taki osioł na hali i rozglądasz się dookoła. Z prawej jakaś fajna dupcia, przed Tobą wesołe dzieciaki z podstawówki, które tata zabrał na Draft, za Tobą rodzinka nerdów z Indiany w koszulkach Hoosiers.

- Młoda, zobacz tam! Ile masz kasy, dawaj wszystko! - Agnieszka była tak zafascynowana faktem, że młodszy od niej o rok chłopak nadal, mimo pukającej do drzwi 30stki, uważa ją za pełną wigoru, iż nawet nie zwróciła uwagi o co chodziło i beztrosko przekazała mi swój portfel.

Było ich kilku, każdy w innej, bardzo rzadko spotykanej koszulce. Siedzieli w sektorze na prawo, wystarczająco blisko, by dostrzec numery i nazwę drużyny na przodzie. Był wśród nich Jordan z All-Star Game '96, Payton z Seattle, Kemp z Cleveland i ON! Milwaukee Bucks, oldskulowa koszulka z numerem 11... W kieszeni jakieś 300 zielonych, w głowie nadzieja, że typ zgodzi się odsprzedać co ma na sobie. W głowie także ten sam szum, co podczas wizyty na targu Chatuchak w Bangkoku. Wspinając się po schodach w górę czułem to samo podniecenie, co podczas przerzucania worków z używanymi koszulkami w stolicy Tajlandii, gdy natrafiłem na czerwony jersey Raptors z podwójną jedynką na przodzie. Schodząc ze schodów, gdy okazało się, że mój niedoszły kontrahent postanowił założyć koszulkę T.J. Forda, też czułem się jak w Tajlandii... jak wielkiego trzeba mieć pecha, żeby twój największy idol występował dwukrotnie w tych samych drużynach, z takim samym numerem co T.J. 'fucking' Ford? Jak wielkiego trzeba mieć pecha, by to właśnie koszulke tego słabszego zawodnika było łatwiej dostać? Rafer Alston z Bucks... Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?

Na hali poruszenie, niemal wszyscy z powrotem na swoich miejscach, czas odliczający wybór z 24 numerem dobiegał końca, a gdy pojawił się David Stern przywitano go gromkimi brawami i okrzykami radości. Tak, to New York Knicks dokonali już swojego wyboru, a komisarz ligi był gotowy oświadczyć go publiczności. Dla przypomnienia, byliśmy w Barclays Center, gdzie swoje mecze na codzień rozgrywają Nets, a to wybór sąsiadów z Manhattanu wywołał największy aplauz. Hello Brooklyn?

- Bierzemy Hardaway'a Jr - szepnąłem siedzącej obok mnie kobiecie na uszko i jak tylko pan David wypowiedział jego nazwisko po raz pierwszy od dwóch godzin dałem się ponieść emocjom i podąrzając za tłumem postanowiłem wstać, by z uniesionymi w górę rękoma celebrować wybór 'moich' Knicksów. Nie, nie uważam, że to dobry wybór. Jest nazwisko, fajny tatuś i wielka scena, więc może coś z tego będzie. A jak nie będzie to i tak warto było wstać na chwilę wyprostować kości.

Z tą chwilą skończyły się jakiekolwiek emocje podczas tegorocznego Draftu i 90% publiczności postanowiła opuścić halę, nie czekając na przebieg drugiej rundy. Nie byliśmy gorsi i choć pokręciliśmy się jeszcze chwilę próbując wykorzystać zamieszanie i przedostać się na niższe sektory, by trzepnąć jakieś zdjęcia z bliska, to wsiedliśmy do metra zanim odczytano nazwisko szczęśliwca z pierwszym numerem w drugiej rundzie.


Podsumowując było fajnie, ale 'dupy nie urwało'. Zdecydowanie za długie przedstawienie, podczas którego pod koniec pierwszej rundy, jeśli nie prowadzisz notatek, nie widzisz tablicy z wynikami i nie sprawdzasz internetu w telefonie, nie pamiętasz kto został wybrany z numerem dziewiątym, a o całej serii wymian między drużynami dowiadujesz się o wiele później, niż siedząc w domu przed monitorem. Najgorsze, że nie za bardzo widać, jak cały spektakl Draftu można ożywić, sprawić by był bardziej widowiskowy i przyjemniejszy dla oka. Chyba, że idąc za namową Agnieszki, liga zaprosi za rok Joe Crawforda, a ten rozdając 'techniki' wśród przybyłych dziennikarzy, nie pozwoli się nikomu nudzić. W przeciwnym razie - nie wpadamy.

2 komentarze:

The Finals - epilog.

4
poniedziałek, czerwca 24, 2013
Skończyło się coś pięknego, cel został osiągnięty, opadły emocję, więc czas na podsumowanie. Nie będzie wyniosłej przemowy i wyszukanych słów, a prym w tym wpisie będą wiodły cyfry. Aby zatem dłużej nie przynudzać...

Swoją finałową podróż rozpocząłem dokładnie w Dzień Dziecka, pierwszego czerwca. Kupując bilet powrotny w marcu nie wiedziałem kto wystąpi w Finałach, więc zarezerwowałem samolot z Warszawy do Nowego Jorku (przesiadka w Londynie), bo wychodziło najtaniej i najłatwiej dostać się do każdego wybranego miasta w USA, w przypadku eliminacji Knicks we wcześniejszych rundach playoffs. Owszem mogłem zaryzykować i od razu kupić bilet do Miami, ale sezon regularny dopiero wkraczał w decydującą fazę i nie miałem pewności, że Heat dochodząc do Finałów będą posiadali przewagę własnego parkietu. Nowy Jork był szybkim wyborem. Z Big Apple do Miami przedostałem się za pomocą autokarów sieci Greyhound i taki sam środek transportu obrałem na trasie Floryda-San Antonio. Z Teksasu, po kolejnych trzech spotkaniach, zmuszony byłem wrócić do Miami samolotem, bo przy jednym dniu przerwy między meczami, nie wyrobiłbym się czasowo wsiadając do autokaru. Po siódmym meczu finałowym dostałem się do Nowego Jorku za pomocą linii lotniczych American Airlines, bo rezerwując bilet z odpowiednim wyprzedzeniem wyszło tyle samo co 24-godzinna podróż autokarem. Zatem w ciągu 21 dni odbyłem jeden lot międzykontynentalny, dwa krajowe i dwie trasy pokonałem autokarem. Cenowo poszczególne odcinki prezentują się następująco (w przypadku dolarów i funtów przelicznik po kursie bankowym z angielskiego konta, złotówki liczyłem po dzisiejszym kursie kantorowym):


Przez pierwsze dni w Nowym Jorku, w oczekiwaniu na wyłonienie finalisty z zachodniej konferencji, korzystałem z gościny gospodarza poznanego za pomocą couchsurfingu. Spałem zatem kompletnie za darmo. Takiego szczęścia nie miałem w Miami, gdzie zmuszony byłem spędzić łącznie dziewięć nocy w najtańszym hostelu, ale nie narzekam, bo od plaży dzieliła mnie jedna przecznica, a warunki były znośne. W San Antonio z pomocą znów przyszedł couchsurfing i większość nocy mojego pobytu przenocowałem na obrzerzach miasta, w campusie University of Texas in San Antonio. Chcąc jednak uniknąć problemów z dojazdem w kierunku apartamentu poznanego Thomasa (mecz kończył się długo po ostatnim autobusie nocnym) wynająłem dwa razy najtańszy w danym dniu motel, a fart trafił, że znajdował się on niedaleko AT&T Arena. Jako, że za motele w San Antonio płaciłem kartą kredytową, a hostele w Miami zostały pokryte z gotówki przeznaczonej na wyjazd, tylko ta kwota będzie brana pod uwagę w końcowym rozrachunku. Na starcie miałem ze sobą 895 dolarów w gotówce i wydałem tę kwotę co do grosza, jako ostatni kupując 21 czerwca baton MilkyWay na lotnisku w Nowym Jorku. Resztę tej kwoty wydałem na jedzenie, transport komunikacją miejską i drobne pamiątki.



Jak nietrudno się domyślać największym kosztem całego wypadu były wejściówki na halę. Nie udało mi się, przez własną głupotę i dziwactwa władz Spurs, dostać na arenę zmagań podczas czwartego meczu Finałów, więc tutaj koszt powinien być jeszcze większy. Pozostałe ceny w tabelce poniżej:


Szybka matematyka, kalkultor i całkowity koszt mojej 21-dniowej podróży w trzech różnych walutach wygląda następująco:


Kupa kasy, nie ma co. Czy było warto? Bez kitu, było! Każdy ma w życiu inne priorytety. Jedni za podobną kasę woleliby kupić sobie nowy używany samochód, inni zrobić remont w kuchni, a jeszcze inni odłożyć na 'czarną godzinę'. Tak się składa, że ja nie mam auta, mieszkania i konta oszczędniościowego w banku. Mam za to marzenia i ich realizja jest dla mnie bezcenna. Pieniądze, rzecz nabyta, a radości z osiągniętego celu, spełnienia fantazji z dzieciństwa i cudownych wspomnień nie odbierze mi nikt aż do śmierci.

Warto w tym miejscu nadmienić, że wynajmując w cztery osoby samochód możnaby nieco zredukować całkowity koszt wyjazdu. O darmową sofę do przenocowania w Miami też mogłem się bardziej postarać. Nie jadłem też w ekskluzywnych restauracjach, bo nie robię tego na codzień, a popisówki walę, tylko na prywatności, przed swoją dziewczyną. Z drugiej strony będąc przez cały okres samemu nie chodziłem na imprezy, więc odpadł problem, gdy budzisz się rano i nie pamiętasz, gdzie podziało się te 100 dolarów, które miałeś w kieszeni. Reasumując - może można było wydać mniej, może jednak nie do końca.

Czas nieco odpocząć od bloggera, odstawić koszykówkę na bok (widzimy się na Drafcie!), oddać temu blogu naturę podróżniczą, zejść na Ziemię, pozostawić Everest marzeń za sobą i już w towarzystwie Agnieszki zacząć zdobywać pozostałe pięciotysięczniki w dwumiesięcznej podrózy po całych Stanach Zjednoczonych. Nie będzie z tych wypraw relacji codziennie, może nawet nie będzie raz w tygodniu. Będzie jak mi się zachce. Albo jak mi się będzie nudzić. Odwiedzajcie, czekajcie, a będzie Wam dane. Mi na sam koniec dane jest, bo przecież to mój blog, podziękować wszystkim osobom za nadesłane maile, pozytywne komentarze, motywujące wiadomości i wsparcie jakie otrzymałem w przeciągu tych dwudziestu czerwcowych dni. Byliście jedną z głównych przyczyn, dla których wpisy z Finałów 'nie umarły' po pięciu dniach podróży. Wielkie dzięki!

A teraz usiądź wygodnie, odpal fajkę, otwórz piwko i znając całkowity koszt swoich marzeń odpowiedz głośno na pytanie - widzimy się za rok?


4 komentarze:

The Finals - Day 19 & 20 - Game 7.

3
piątek, czerwca 21, 2013
Ciarki przebiegły mi po plecach, dostałem gęsiej skórki, zrobiło się niesamowicie gorąco, a w oczach pojawiły się łzy. Sporo łez. Niespotykany smutek. Wieczór podczas 19-ego dnia mojej Finałowej podróży nie należał do szczęśliwych.

James Gandolfini nie żyje... W wieku zaledwie 51 lat, najlepszy dla mnie aktor na Ziemi, zmarł na atak serca przebywając na wakacjach w Rzymie. Nie znałem go, a tak wiele dla mnie znaczył. Tony Soprano wychowując swoje dzieci i ukierunkowując swojego 'bratanka' był dla mnie jak ojciej, gdy po raz pierwszy wyjechałem w wieku 19 lat na emigrację i zarywałem nocki ogladając Rodzinę Soprano.

'Think, Christopher, think. The BIG fucking picture, ha?' - ze wszystkich zapamiętanych cytatów z trzykrotnie obejrzanej serii telewizyjnej to właśnie te słowa najbardziej zapadły w mojej pamięci.

'The BIG fucking picture'!




Czy może być większy obraz niż siódmy mecz Finałów NBA? Game Seven - dwa najlepsze słowa w koszykówce. Nie tylko dla Erika Spoelstry. Od 14 roku życia, gdy na dobre uwierzyłem, że nie zagram w NBA, corocznie zdmuchując we wrześniu świeczki miałem jedno marzenie. Moment, w którym mama wnosi tort, a Tobie zamykając oczy, nabierając powietrza w płuca, pozostaje pare sekund na zebranie myśli i wymyślenie upragnionej rzeczy jest mi nieznany. Od 14 roku życia moim największym marzeniem było uczestniczenie na żywo w siódmym meczu Finałów NBA, najlepiej z dogrywką i rzutem decydującym o wygraniu mistrzostwa oddanym równo z końcową syreną.

Nie udało mi się zakupić biletu w przedsprzedaży na Ticketmaster, a w sieci pojawiła się informacja, że bilety będą dostępne także w okienku American Airlines Arena od godziny dziesiątej rano w dniu meczu, więc jak nie trudno się domyślić, by dalej spełniać swe marzenia, wstałem o siódmej i niecałą godzinę później stałem w kolejce pod kasą biletową. Został mi przydzielony numer 10 i zacząłem się zastanawiać, czy tak właśnie czuła się moja mama stojąc kiedyś w kolejce po cukier.

- Stary, musisz być z Seattle! Tylko ludzie z chłodnego stanu Washington są tak wyluzowani i mają wszystko w d*pie. - rzucił stojący bezpośrednio przede mną szczerbaty afroamerykanin na widok mojej miny srającego kota na puszczy i średniego zainteresowania rozgorzałą dyskusją wśród zebranych ludzi. Od słowa do słowa i okazało się, że pierwsze osoby w kolejce stoją pod halą od trzeciej nad ranem. Taa, a potem wyjdą na trzydzieści sekund przed końcem meczu... W pizdu. Do nikogo już się nie odezwałem, a gdy znajomy głos Dorothy z przykrością oznajmił równo o godzinie dziesiątej, że wszystkie wejściówki zostały wyprzedane i prosi się o pozostanie przed kasą tylko tych, którzy chcą zobaczyć w lipcu Pitbulla, czułem pewnego rodzaju radość. Tymbardziej, że chcąc-nie chcąc podsłuchałem jak kobieta z 'numerem pięć' zwierzała się lokalnej telewizji, że pragnie zdobyć wejściówki, by odsprzedać je potem drożej w internecie, a zysk z aukcji przeznaczyć na fundację LeBrona Jamesa. Bujaj las, a nie nas!

Biletów nie było, kilku frajerów opuściło 'Triple A' z pustymi rękoma, a ja całe popołudnie spędziłem monitorując ruch biletów na StubHub.com. Czas uciekał, wejściówki nie taniały i nieco znurzony, chcąc w końcu opuścić hostelowy pokój, w którym spokoju nie dawał mi, puszczając swój death metal, turecki współlokator zdecydowałem sie pociągnąć za spust i zakupić bilet na sektor stojący. Wydałem najwięcej do tej pory, bo aż 445 dolarów, ale był to decydujący o mistrzostwie mecz i wyciagając wnioski z San Antonio te parenaście dolarów nie robiło mi różnicy. Nie zajrzałem ponownie na StubHub, nie wiem czy bilety potaniały. Nie kasa była w tym dniu najważniejsza.

Po założeniu, jak na Księcia przystało, trzech 'coron' na plaży, nastrajając się muzyką udałem się ku przeznaczeniu. Udałem się raz na zawsze zdmuchnąć świeczki na piętrowym, matczynym torcie, który zaczął tracić swój urok przez spływający na truskawki wosk. Za parę godzin miał polać się szampan, a truskawki moczone być w białej czekoladzie. Za parę godzin nic nie miało być już takie samo!

Spotkany przed halą, ubrany cały na biało i w przepięknym kapeluszu 'Mr Heat', jak sam się nazwał, czerpał radość z zainteresowania mediów i wchodzących na halę kibiców. Szkoda, że nie podzielił mojej radości, bo nie miał wejściówek i jak na gościa, którego 'wszyscy w Miami znają jako najwierniejszego fana Heat' przystało, ostatni mecz Finałów obejrzał w telewizji. Season ticket holders in Miami, he? Od dzisiaj mówcie do mnie 'Mr Finals'. Ten prawdziwy i jedyny.





Albo może zwracajcie się do mnie James Walker, bo właśnie pod takim nazwiskiem wszedłem do AAArena. Przybiliśmy sobie piątki z ochroną na wejściu, złapałem ostatni program i zwijaną planszę, a żeby tradycji stało się zadość udałem się także za kosz Miami, gdzie podczas rozgrzewki poznałem młodszą wersję Birdmana, wymieniłem spojrzenia ze starym znajomym Billem, krzyknąłem do Hubiego Browna, że go kocham, a Shaq'a przeprosiłem, że nie skorzystałem przed poprzednim meczem z zaproszenia na drinka. Trzy ostatnie zmyśliłem, a Chris Andersen parę lat temu wyglądał mniej więcej tak:


Bez zbędnego przeciągania udałem się na swoje miejsce. A tam siedział już, ustępując mi kawałka podłogi, George. Był mniej więcej w wieku mojego taty, miał siwe włosy, a bilet udało mu się kupić dzień przede mną, za sto dolarów mniej. Był też na szóstym spotkaniu, które zasponsorował mu syn z okazji obchodzonego w USA szybciej niż w Polsce Dnia Ojca i dwóch finałowych meczach w poprzednim sezonie. Znał się na koszykówce, humor dopisywał, przegląd pola, jak się spodziewałem, był satysfakcjonujący (może nawet lepszy niż na Game 6) to i gadka się kleiła. Nie zawiódł mnie mój nos - długie włosy, kolorowe spodenki i hippisowskie wyluzowanie spowodowały, że od razu się polubiliśmy. Wymieniając spostrzeżenia na temat ostatniego meczu i sensu podróżowania w życiu, opowiadając George'owi swoją historię nie zauważyłem jak hala zapełniła się do ostatniego miejsca, a dobrze mi znana, lokalna 11-letnia gwiazda, Julia Dale zaczęła śpiewać hymn przed prezentacją. Szybki rzut oka dookoła. Po lewej poznany George, na prawo jakaś dziewczyna, która widać, że mimo małego pojęcia o koszykówce bardzo stara się zrozumieć prowadzoną, ciekawą dyskusję między jej chłopakiem i jego najlepszym przyjacielem (skąd ja to znam?), a za mną jakiś typ chwali się zdjęciami z Mike'm Tirico i o dziwo zna jego imię. Genialnie! Jest jeszcze lepiej, niż podczas ostatniego meczu!






To znaczy było, dopóki nie zwróciłem uwagi, że siedzący przede mną latynosi postanowili cały mecz przesiedzieć na fejsiku, twitteriku i prowadząc video rozmowę na Skypie z pozostałą w domu rodziną... Nie potrafię zrozumieć jak można przyjść na mecz i korzystać przez cały czas jego trwania z telefonu komórkowego, wrzucając nowe zdjęcia. Wiem, że to nie ja nie widziałem 50% spotkania, bo akurat miałem wtedy nos w ekranie i to nie ja wydałem kupę kasy na stukanie w klawiaturę telefonu, ale do k*rwy nędzy, czy naprawdę tak ciężko oglądać spotkanie? Przecież rodzina i najbliżsi znajomi wiedzą, że jesteś na hali... Boli mnie nieumiejętność pożytecznego zagospodarowania własnego życia przez inne osoby. Bardzo boli.

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i niemal wszystkim zebranym wczoraj w American Airlines Arena oddać trzeba, że doping był na miejscu i naprawdę głośny, a nikt nie wyszedł przed czasem.

- What a game, what a game! - powtarzał w każdej przerwie George i trzeba przyznać, że te parę słów najlepiej obrazuję całą sytuację. Było magicznie, jedynie w swoim rodzaju i najlepiej jak tylko mogło być! Nie było dogrywki i zwycięskiego rzutu, ale dramaturgia, napięcie i ważące się do ostatniej minuty losy meczu sprawiły, że spełniłem swoje największe życiowe marzenie, nawet bez dwóch jego czynników. Byłem na siódmym meczu Finałów NBA!





I co z tego, że nie widziałem za wiele podczas prezentacji mistrzów, nie słyszałem co powiedział LeBron odbierając statuetkę MVP, a wszystkich świetujących zdobycie mistrzostwa waleniem drewnianymi łopatkami w garnki przy Biscayne Boulevard do końca życia będę kojarzył z roztańczoną, pijaną grupką bardzo młodych latynosów, którzy posiadali raczej znikome pojęcie o koszykówce i liczyła się przede wszystkim impreza.



Liczą się tylko moje marzenia, a to największe zostało wczoraj osiągniętę. Opuszczając halę, niemal jako ostatni, zostałem ukierunkowany tunelem, gdzie odzyskałem wiarę w miasto Miami. Na ścianie widniał kolorowy rysunek, przed którym przystanąłem i nieco się rozklejając udało mi się zebrać myśli. Wymieniając uśmiechy z karykaturą swojego największego idola (bo przecież nie Todd Day?), dotarło do mnie, że to już koniec mojej przygody. Za dwa dni obudzę się w Nowym Jorku, będę musiał znaleźć sobie nowe największe marzenie i jak najszybciej zacząć je realizować, bo ostatnie 20 dni utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma w życiu nic piękniejszego, niż radość z samego siebie i spełnienie, które towarzyszy realizacji fantazji z dzieciństwa.

Nie ma nic piękniejszego niż realizacja 'the BIG fucking picture'!

- Do zobaczenia za rok? - rzucił na sam koniec George, pozostawiając mnie zmieszanego na przejściu dla pieszych. Jak to za rok? To pojutrze nie ma meczu...?


3 komentarze:

The Finals - Day 18 - Game 6.

4
środa, czerwca 19, 2013
- Witamy ponownie, panie Nyc - rzuciła pracownica kasy biletowej w American Airlines Arena, a ja odbierając w południe wejściówkę na szósty mecz Finałów poczułem się jak w domu. Najważniejszy mecz sezonu dla Miami Heat, a jak poinformowała mnie Dorothy, bilety, choć niewiele i bardzo wysoko, nadal są dostępne.

Przez cały dzień, leżąc na plaży, chodziło za mną uczucie podniecenia. Miałem przeczucie, że wydarzy się dziś coś wyjątkowego, będzie zacięty mecz, z ważnymi rzutami, a może nawet pierwszą w tych Finałach dogrywką. Nie mogłem się skupić na czytaniu książki, a losowe wybieranie w mp3 dziwnym trafem decydowało się na same pozytywne piosenki. To musiał być ten dzień!

Dzień, w którym na pięć godzin przed meczem można było na StubHubie kupić wejściówkę na sektor stojący za niecałe sto dolarów. Aż strach pomyśleć, jak bardzo ceny spadły na parę minut przed pierwszym gwizdkiem. Nie jesteś w domu Krzysztof - wykrzyknęła sprawidliwość posyłając liścia w moją stronę. Nie jestem w domu - tam biletów na pewno by nie było.

Nie było też i raczej nigdy nie będzie możliwości zobaczenia w naszym kraju równie emocjonującego, jak ten wczorajszy, spektaklu. Motylki w brzuchu nie myliły się - nie mogłem sobie wymarzyć lepszego meczu. Nie będzie dzisiaj opisu o tym jak to znowu miałem przeboje z aparatem, co jadłem w przerwie meczu i ile wydałem na to pieniędzy. Nie będzie o próbie konwersacji z kibicami Heat, bo zrażony ostatnią próbą, nie skusiłem sie do nikogo zagadać. Nie będzie też żadnego zdjęcia.

Będzie za to znowu o tym, jak to kibice Miami Heat są do dupy. Gdy na parę chwil przed rozpoczęciem spotkania niemal wszyscy siedzieli na swoich miejscach, a ja otoczony byłem grupką młodych, pachnących ludzi poczułem się jak w niebie. Pierwszy raz nikt dookoła nie kręcił się po drineczki, każdy miał na sobie koszulkę Heat i własne piersi, a jak tylko rozległ się pierwszy gwizdek wszyscy wstali i zaczął się porządny doping. Tak! To był ten wieczór, najgłośniejszy doping, normalni kibice po prawej, lewej, za i przede mną i od początku zacięty mecz. Trzymałem Pana Boga za nogi.

Było za pięknie, by trwało wiecznie... W przeprwie, gdy ja pisałem w głowie petycję do komisarza ligi o przyłączenie Tima Duncana do Hall of Fame w najbliższym naborze, jeszcze przed zakończeniem kariery, żywiołowo reagująca na każde zagranie Heat parka siedząca po lewej stronie poszła po popcorn. Nie wróciła do końca spotkania. Nie wiem, gdzie obejrzeli resztę spotkania, bo po raz pierwszy nie dostrzegałem wolnych miejsc na całej arenie. Zrobiło mi się smutno, bo zepsuli idealny obrazek tego, jak powinien wyglądać każdy mecz podczas tych Finałów.

Nie tylko zepsuli, ale i wyrzucili do kosza ten piękny obraz wszyscy ci, którzy zaczęli wychodzić z hali na 30 sekund przed końcem czwartej kwarty, przy pięciopunktowym prowadzeniu Spurs, gdy służby porządkowe postanowiły rozwijać zółtą linę dookoła hali, przygotowując się do celebracji mistrzostwa przez drużynę z Teksasu. Jak wielkim trzeba być ignorantem, jak bardzo w dupie mieć swój zespół i jak mało wiedzieć o koszykówce, by opuścić arenę na 30 sekund przed końcem? Czy naprawdę tak trudno pozostać ze swoimi czteremi literami na miejscu i dać z siebie tyle wrzasku, co podczas trafionej bez jednego buta trójki przez Mike'a Millera?

Jak dużo w koszykówce znaczy 30 sekund? Wystarczająco, by najpierw LeBron trafił trójkę, Manu i Kawhi spudłowali po jednym wolnym, a Ray 'Jesus' Allen zdobył największe trzy punkty w swojej karierze. Szał, jakiemu dałem się ponieść, gdy osoba, która w pewnym momencie życia była dla mnie lepszym koszykarzem niż Michael Jordan wyrównała stan meczu jest nie do opisania. Dłonie składały się do oklasków, nogi do podskoków, a usta do okrzyków. Teraz to Pan Bóg trzymał mnie za nogi i musiał się nieźle starać, bo dość mocno się wierzgałem!

Nie byłem w tym uczuciu osamotniony, ale uszczuplona o jakies 30 procent widownia psuła moment. Gdy siedzący na prawo John wraz ze swoim synem powrócili na dogrywkę miałem ochotę odpalić mu dwa szybkie i trzy żółwiowe zadając pytanie 'Gdzie byłeś k*rwa?'. Skończyło się na uprzejmym zapytaniu i informacji, że oglądali końcówkę na ekranie w knajpie przy wyjściu z hali. Mieli szczęście, bo ci którzy dowiedzieli się o dodatkowym czasie gry odpalając swoje auto, mimo usilnych prób szturmowania wejścia na halę, nie mieli powrotu. Policja i ochrona skutecznie zadbały, by wszyscy krzyczący podczas meczu 'Let's go Eat' fanatycy parówki z bułką nie mogli ponownie pojawić się na hali.

Stracili coś wyjątkowego, magicznego i jedynego w swoim rodzaju. Stracili najlepszy mecz w jakim kiedykolwiek zagrał LeBron James, powołując się na samego zainteresowanego. Stracili najlepszy mecz, jaki ja kiedykolwiek widziałem na żywo. Nie było ich, przynajmniej za oceanem, dużo, ale dla chwil jak ta wczorajsza warto żyć. Przez ponad trzy godziny widowiska zapomniałem o wcześniejszych blowoutach, plastikowych lalkach na trybunach, toalecie tylko dla kowboji, niepowodzeniu z biletem na mecz numer cztery i wszystkim trudnościom jakie spotkały mnie podczas tej podróży. Przez ponad trzy godziny cieszyłem się jak dziecko, a w głowie układały się wiersze pochwalne w kierunku kanadyjskiego wuefisty, który w 1891 roku zawiesił na wysokości trzech metrów i pięciu centymetrów skrzynkę po brzoskwiniach i chcąc utrzymać formę swoich podopiecznych podczas krótkich, deszczowych, chłodnych dni nowoangielskiej pory zimowej nakazał im, spisując reguły nowej gry, umieścić w niej futbolówkę.

Dotarło do mnie wczoraj po spotkaniu, że doskwierająca mi podczas całej podróży samotność, zdenerwowanie na siedzących dookoła współtowarzyszy i wszystkie problemy logistyczne spowodowane są brakiem zaciętych spotkań. Gdy losy meczu ważą się do samego końca, nie obchodzi Cię kto siedzi obok, dlaczego wyszedł przed meczem i że właśnie zapłaciłeś 45 złotych za puszkę Heinekena. Liczysz się Ty sam i radość jaką czerpiesz w danym momencie. Radość, która po meczu motywuję Cię do ustawienia się pod sektorem komentatorów z nadzieją na drinka i podzieleniem wrażeń w ojczystym języku z dwugłowym potworem Canal+. Nawet jeśli miałby Wam towarzyszyć duet spotkanych na lotnisku w San Antonio kowboji z Mrągowa, których tym razem dostrzegasz siedziących na trybunie dla redaktorów bez laptopa, tabletu, notesu i długopisu (!), co utwierdza w przekonaniu, że dostali się na Finały przy pomocy akredytacji po znajomości i nadal jesteś jedynym, który dokonał tego o własnych siłach i za własne pieniądze! I co z tego, że Wojtek z Hubertem uciekli w drugą stronę, a Ty resztę nocy znów spędzisz w samotności... najważniejsze, że w końcu w pełni szczęsliwy, nasycony i ze zdartym gardłem kładziesz się spać.

James Naismith, dziękuję!


4 komentarze:

The Finals - Day 17.

0
poniedziałek, czerwca 17, 2013
Burza i wichura panująca w Dallas sparaliżowała lotnisko w San Antonio. Mój lot, jak i wszystkie pozostałe American Airlines z międzylądowaniem w krainie Marca Cubana, był opóźniony o trzy godziny. Pozwoliło mi to napisać poprzedni wpis, wynudzić się, dowiedzieć co słychać na arenach żużlowych i wymusić na liniach lotniczych ominięcie przystanku w Tampie, przesiadając się w Dallas na bezpośredni lot do Miami.

W kolejce do odprawy, bezpośrednio przede mną ktoś k*rwił jak szewc, miał słowiańską mordę i kapelusz kowbojski, który skutecznie zniechęcił mnie, by zagadać z pierwszymi spotkanymi rodakami poczas tej czerwcowej podróży. Szkoda, bo jeden z nich miał na sobie koszulkę Celtics, a drugi był na tyle wysoki, że na pewno grał kiedyś w kosza, co oznacza, że przyjechali do San Antonio na Finały. No, ale ten kapelusz? Jeśli czytasz - nie pozdrawiam...

Podchodząc do lądowania żarty się skończyły, a turbulencje i opóźniony lot pomogły wyobrazić, jak John McClane wskazuję nam pochodnią drogę na pasie startowym. Szkoda, że zamiast Holly 'pozostałam przy panieńskim' Genero ujrzałem stojące w przejściu stewardessy, śpiewające 'Anielski orszak niech Twą duszę przyjmie...'. Wkładając szybkim ruchem Sennheisery do uszu, rzucając oko na nadgarstek prawej ręki i zastanawiając się, jak postąpiłby w danej sytuacji Jezus, oddając się modlitwie, chcąc ostatni raz odsłuchać ulubione kawałki pozwoliłem, by Eldo przypomniał mi jak bardzo kocham swoją ojczyznę; Wu-Tang zdał sprawę z odniesionego 'finałowego' triumfu; K-Os sprawił, że też chciałbym poznać Nathalie Portman; EPMD przypomniał swoją symfonią, jak wiele razy obejrzałem drugi and1-owski mixtape; Nas dał do myślenia z kim i dlaczego akurat z mamą chciałbym odbyć ostatni taniec; Blue i Exile pokazali jak wygląda dobre życie; a Rihanna pytała się jak naprawdę ma na imię. O córko prezydenta, Katarzyno! To ja z Tobą na Taliba chodzę, zbijam piątki z Masta Ace i ledwo co pamiętam występ Premiera w Planie B, a ty na swojej liście Top100, którą postanowiłem zapełnić sobię mp3 umieszczasz rudą piękność z Barbadosu?

'Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba...' - ciągnęły dalej stewardessy i z dwojga złego, chyba lepiej w tę stronę.

Nie było tak dramatycznie, mam dar do koloryzowania. Tak naprawdę podchodząc do lądowania w Dallas obudziłem się, bo ślina zaczęła mi kapać po brodzie na ramię. Lotnisko nieco zmieniło się od kiedy w 1990 roku odwiedzałem je codziennie z Brucem Willisem. Zamieszanie jednak podobne, ludzie nieco inaczej ubrani, a śniegu jakoś tak mniej, niż wtedy, gdy Pułkownik Stewart próbował odbić swego generała. Kompletnie nie zaskoczony sytuacją wydawał się, siedzący w rogu, wcinający swojego footlonga, Skip Bayless. Ha, myślałeś, że w czapeczce i bez partnera z 'First Take' nikt Cię nie pozna, cfaniaczku? Nie poprosiłem o autograf. Nie pokazałem też tego otrzymanego od Simmonsa. Niech Skip nadal myśli, że jest fajny.

O fuck... po kolejnej zmianie bramki wylotowej zauważyłem, że kowboj z Mrągowa znów stoi przede mną. Myślisz, że też przyjechał specjalnie na Finały? A może widział o jeden mecz więcej ode mnie? To ja miałem być tym pierwszym! Człowieku, chociaż zdejmij ten kapelusz, to wybacze ci czarne skarpetki do białych butów... A propos butów - ja zdejmując swoje, już na pokładzie samolotu, dałem gościowi siedzącemu obok jasno do zrozumienia, że koszulkę należało zmienić dwa dni temu. Mam ostatnio ogromne szczęście do śmierdzieli, więc na znak protestu postanowiłem pokazać, że my Polacy nie gęsi i też swój zapach mamy. Szkoda, że po 14 godzinach podróży i spędzeniu całego dnia na lotnisku, już w Miami, w tym samym hostelu co poprzednio do protestu postanowili przyłączyć się wszyscy współlokatorzy pokoju numer 214.

Jak kochać to królewny, jak kraść to miliony, a jak umrzeć to ze smrodu... Ja chcę już na plażę!


0 komentarze:

The Finals - Day 16 - Game 5.

0
poniedziałek, czerwca 17, 2013
- Witamy w naszych szanownych progach. - właściciel motelu był ciapaty, a jak! Nie wiem, jak Hindusi to robią, ale gdziekolwiek wyemigrują, po roku ciężkiej pracy na dwa etaty, otwierają swój własny biznes. Sklep spożywczy, mały hotel, firma świadcząca usługi porządkowe, stragan ze skarpetami, dopisz sobie resztę. Mają dryg do interesów, albo odwagę by, przejść 'na swoje' i chwała im za to.

Do meczu pozostały niecałe trzy godziny, a pogoda była na tyle ładna, że po szybkim prysznicu zdecydowałem się pokonać drogę z motelu do AT&T Center o własnych siłach, na piechotę. Nieco ponad dwa kilometry minęły w radosnej atmosferze. Co drugie gospodarstwo domowe przygotowywało się na wieczorny spektakl rozpalając grilla na trawie przed swoim mieszkaniem. Stare, zużyte, czarne od dymu, beczki, a w środku żeberka i oczywiście kurczak, dużo kurczaka. A wszystkiego pilnie doglądał, siedząc z piwem w ręku na swoim rozwalającym się krześle ogrodowym, Zach Randolph najstarszy członek rodziny. Przedmieścia San Antonio, piękna pogoda, grill z przyjaciółmi i mecz numer pięć - aż żal iść na halę.

- Z tym aparatem Pan nie wejdzie, proszę odnieść go do auta. - starszy pan ochroniarz, chyba nie wiedział do kogo się zwraca. Oszczedzając mu zdziwienia, fakt, że przyszedłem tu na pieszo pozostawiłem dla siebie. Stanąłem w bramce obok, a tam podobnie. Za rogiem znów ten sam problem. Po kolejnych trzech próbach zostałem odesłany do głównego wejścia, gdzie miałem pozostawić aparat w depozycie.

- Obiektyw jak się Pan pewnie domyśla jest za duży, więc po okazaniu biletu, po wejściu na halę prosimy udać się na prawo, gdzie za darmo może Pan zostawić swój sprzęt w depozycie.

Taa, na pewno! Drzwi frontowe, w lewo i dzida... Amy z ochrony była młoda, ale niezwykle uprzejma. Wymieniliśmy się uśmiechami i skończyły się uprzejmości z mojej strony. Miałem aparat, stęskniony finałowych emocji na żywo, byłem w środku, a tam festyn przed meczem trwał w najlepsze. Wróć, nie festyn, a dożynki. Takie wiejskie przedstawienie, pełne ludzi w kowbojkach, z wystającą słomą i piątym piwem w ręku, muzyką country i przyrządzoną, za pomocą polowej kuchni, grochówką. Kibice San Antonio, choć kompletnie różni od tych z Miami, też są straszni. A do toalety wpuszczają tylko swoich...






Pokręciłem się po hali, ale jak się okazało posiadając wejściówkę na górne sektory nie można przed meczem zejść niżej i porobić zdjęcia (tutaj plus dla Miami), więc zrezygnowany, zmęczony meksykańskim, ludowym śpiewem, nie potrafiąc dłużej znieść pijanych latynoskich twarzy i zapominając ze sobą prawa jazdy, nie dając rady uwieść barmankę na dwumiesięczną brodę, udałem się o suchym pysku na swoje miejsce.




Tak, siedziałem rząd wyżej, niecałe 20 metrów od pana Wojtka. Pomijając różnice, że za bilet wyłożyłem własne, ciężko zarobione pieniądze i znam się na koszykówce, mieliśmy podobny widok.

Hymnu nie zaśpiewał kontrowersyjny Sebastien De La Cruz, a prezentacja, choć z przygaszonymi światłami i niezłym intro pozostawiła rozczarowanie. Gdy rozległ się pierwszy gwizdek wszyscy, co zadziwiające, siedzieli na własnych krzesełkach. Włącznie z gościem za mną, który śmierdział, jak tylko spocony gruby człowiek potrafi śmierdzieć. Najgorsze, że z upływem czasu było coraz gorzej... Nie trafiłem także z najbliższymi sąsiadami. Po lewej mały szkrab, który kręcił się i kopał mnie przez całe spotkanie, a na prawo dumny, niesłychanie stary weteran wojenny, z którym stoczyłem przez pierwsze dwie kwarty klasyczny pojedynek na łokcie. Odpuściłem, bo stary w ogóle nie klaskał i za każdym razem, gdy udało mi się zdobyć oparcie, Danny Green sypnął trójkę, dłonie same składały się do aplauzu, a były członek Air Force wykorzystywał moment. Gdy w czwartej kwarcie, przy wysokim prowadzeniu Spurs staruszek postanowił opuścić halę, a Miami zbliżyło się na dwie minuty przed końcem meczu, zacząłem kibicować Heat, tylko po to, by móc wyobrazić sobie minę, dowiadującego się o porażce swojej drużyny odpalając radio w aucie, Johna i cieszyć się tą chwilą. Niedoczekanie moje... Może i dobrze, bo będzie siedem meczy.

Ginobili wyszedł w pierwszej piątce i rozpoczął od mocnego pierd*lnięcia, więc cała hala oszalała skandując w pewnym momencie 'Manu, Manu!' i był to najgłośniejszy, najbardziej spontaniczny, nie napędzany przez spikera, czy maskotkę doping, jaki udało mi się zarejestrować podczas tegorocznych Finałów. W przerwach, tym razem w przeróżnych strojach, pojawiał się Kojot, czirliderki zdecydowały się zakończyć strajk i wystąpiły pięć razy, a w pewnym momencie parkiet zakryto ogromną flagą i zrobiło się dość głośno. Nie tak głośno, jak przy ulicy Królowej Jadwigi, gdy Astoria opuszczała drogą awansu drugą ligę, ale mogło się podobać.



W przerwie, jak i podczas reszty meczu, nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Kupiłem nachos, butelkę coli, wydałem 10 dolarów, do nikogo nie zagadałem i nieco zawiedziony wynikiem, kolejnym blowoutem, pstrykając po meczu ostatnie zdjęcia udałem się, przy akompaniamencie samochodowych klaksonów, ponownie na pieszo, do motelowego pokoju. A tam kładąc się do łóżka czułem ulgę, że wizyta w San Antonio dobiega końca. Może i tubylcy znają się na koszykówce i potrafią, napędzani przez zorganizowaną maskotkę, wydobyć z siebie jakikolwiek doping, ale problemy logistyczne, pogodowe i mentalne, które dopadły mnie przez te ostatnie parę dni sprawiły, że na samą myśl o plaży w Miami robi mi się mokro w gaciach.

Mimo wszystko - San Antonio, dziękuję!







0 komentarze: