The Finals - Day 1 & 2.

0
poniedziałek, czerwca 03, 2013
Lot, jak to lot z czterogodzinnym stopoverem był ciężki. Choć lotnisko w Warszawie zaskoczyło pozytywnie, 30-minutowe, darmowe wi-fi przeszło moje najśmielsze oczekiwania, a samolotem leciał także pierwszy polski, biały murzyn, poseł na Sejm John Godson to kolorowo przestało być w Londynie. Nie mogło być inaczej, jeśli musisz stać godzinę w kolejce po kartę pokladową podziwiając jak cała rodzina przed tobą przyszła na lotnisko z wygaśniętą datą ważności swoich paszportów (!), jakiś Amerykanin zadaje pytanie 'Czy w samolocie będzie pilot?', a grupa Meksykanów robi zamieszanie, że ich samolot zaraz odlatuje i są przepuszczani bez kolejki, tylko po to, by za cztery godziny siedzieć pare rzędów za Tobą. Rozmawiałem wtedy przez telefon - 'Młody wuluzuj się, za parę godzin będziesz w USA!' - no to jestem.

A tutaj kolejka jeszcze dłuższa, tym razem po wize. Pragnąc odwiedzić Stany Zjednoczone my, Polacy musimy się zgłosić do ambasady, bądź konsulatu USA w Warszawie, Krakowie, czy gdziekolwiek indziej (w moim przypadku był to Londyn) po promesę wizową. Nie upoważnia nas ona do niczego poza wejściem na pokład samolotu, bo właściwa wiza zostaje nam wbita do paszportu dopiero na lotnisku w Ameryce, po identycznej, jak wcześniej w ambasadzie, rozmowie z urzędnikiem celnym.

- Dlaczego przyjechał Pan dzisiaj do Stanów Zjednoczonych? - gościu był młody, miał minę jak srający kot na puszczy i rękę całą w tatuażach (jak zdecydowana większość urzędników na lotnisku, można mamo?).
- Chciałbym być na każdym meczu Finałów NBA, a następnie trochę popodróżować.
- To kogo będziesz w tych Finałach podziwiał? - chciał wyczuć czy nie blefuję, pewnie Azjaci stojący w kolejce przede mną, którzy zostali zaproszeni na dogłębszą rozmowę do 'pokoju zwierzeń' mieli podobne alibi.
- Póki co San Antonio Spurs i, mam nadzieję, że dzisiaj dołączą do nich Miami Heat.
- Fucking Miami - tu bez tłumaczenia. Naprawdę celnik tak powiedział, a ja już wiedziałem, że rozmowa przebiegła pomyślnie.

Wiza na sześć miesięcy, 30 listopada ostatnim dniem mojej pogoni za marzeniami. Wbrew temu co można wyczytać w internecie bardzo prosto jest dostać się do USA. Nie trzeba przedstawiać żadnych wyciągów z konta bankowego, nikt nie pytał się o bilet powrotny, co stało się z moją pracą i dlaczego jestem w stanie pozwolić sobie na 6-miesięczną podróż po drogim kraju pracując jako barman i recepcjonista. Na lotnisku poza pieczątką w paszporcie nie dostaję się też żadnego papierka, który trzeba zwrócić przy opuszczaniu kraju - obalam kolejny mit z forum ambasady.

Pierwszy dzień był stracony. Wylądowałem o godz 16:40, zanim ogarnąłem wszystkie formalności, odebrałem bagaż i dostałem się na Ridgewood, gdzie dzięki uprzejmości i niespotykanemu zaufaniu (zostawiłbyś obcej osobie klucze na chatę pod wycieraczką?) Phila stacjonuję przez te pare pierwszych dni, było przed 20stą. Szybki prysznic i spadam na miasto. Nie ważne gdzie, ważne by pokazywali mecz Pacers-Heat. Złożyło się, że wsiadając do pierwszego lepszego metra wylądowałem na Grand Central Station, by następnie kręcąc się po uliczkach natrafić na Times Square... wszystko pięknie i kolorowo, ale na zwiedzanie czas będę miał później, teraz najważniejszy jest mecz. No i może mój brzuch, który domagał się jedzenia. Dopełniając swój amerykański sen pierwszym skonsumowanym posiłkiem po tej stronie atlantyku nie mógł nie być, przyrządzony przez Ronalda (czy tam kogoś pod nim), soczysty BigMac. Nie martw się, smakuje tak samo jak w Europie. Znalazłem bar, zdenerwowałem się wynikiem, jeszcze bardziej zdenerwowałem się zapłaconymi 22 dolarami za dwa piwa i pojechałem spać. Jet-lag naprawdę istnieje, nie warto z nim zadzierać. Nowy Jork pierwszego dnia był spoko, ale zmęczony i niewyspany nie byłem w stanie go w pełni docenić.

Ekscytacja, na którą czekałem 26 lat, 8 miesięcy i 5 dni miała nastąpic dnia następnego. Od rana piękna pogoda, jakieś 90 stopni Fahrenheita (przyzwyczaj się, zgugluj sobie też galony, mile i stopy), słoneczko i pociąg na Harlem. Ulica 155 ma dwa przystanki, wysiadłem, jako jedyny z całego pociągu, na tym złym. Okolica nieciekawa, jakoś tak 'czarno' i brudno. Wchodząc do sklepu po wodę nie spodziewałem się, że będę jedynym białym spośród wszystkich klientów. Nie wiem co miało wpływ na to, że zostałem przepuszczony na początek kolejki - kolor skóry, czy tylko jedna rzecz, którą zamierzałem kupić, ale zrobiło się miło, a ekspedientka wezwana do odpowiedzi wskazała mi drogę do 'mekki'.

Holcombe Rucker Park był pusty, nie licząc paru rzucających do kosza dzieci i grupki afroamerykanów kłócących się o to, czy Spurs mają obecnie najlepsze 'chemistry' w lidze NBA. Wyglądali na tyle dziwnie, a kłócili się na tyle głośno i przy użyciu wulgarnych słów, że nie odważyłem się wyjąć aparatu z futerału. Ba, nie odważyłem się nawet postać tam za długo, bo po paru chwilach, dotknięciu siatki okalającej moją Ziemię Obiecaną, postawieniu nogi na boisku, otarciu łez i upewnieniu się, że wieżowiec w tle stoi, a parkiet czeka na mnie z piłką, poszedłem z powrotem na metro. Ten sam pociąg, tym razem w kierunku Downtown, tym razem już w towarzystwie większej ilości podróżujących.

Wysiadłem na 4th Street, a przed moimi oczami ukazał się 'The Cage'. Drugie najbardziej znane boisko streetballowe na świecie, pierwsze jeśli mówimy o pick-up games i liczbie chętnych do gry. Jeśli myślałeś, że rozpocznę zwiedzanie od Statuy Wolności, czy Empire State Building, to zapomniałeś, że Agnieszka jest nadal w Londynie. Otoczka 'Klatki' jest niesamowita, trafiłem na jakąś niedzielną lige, pełno turystów wisiało na płocie, z głośników leciały 'czarne' hity, a speaker przez megafon komentował każdą akcję. Na początku grały kobiety, by pod wieczór, gdy powróciłem tam ponownie swoje mecze, na naprawdę niezłym poziomie rozgrywali faceci. Mógłbym spędzić tam cały dzień po prostu czerpiąc radość z bycia w takim miejscu.

Mógłbym, gdybym nie był głodny. Szybki rzut oka na mapę, jeszcze szybsza decyzja kierunku marszu i za parę minut już byłem na Little Italy i Chinatown. Granicę pomiędzy tymi dwoma dzielnicami stanowi policyjna barierka stojąca po środku zamkniętej dla ruchu ulicy. Włoska strona jest ciekawa, ale wyniosłe restauracje i kelnerzy w kamizelkach i pod krawatem dali mi jasno do zrozumienia, że to nie miejsce na moją kieszeń. Co innego u 'chińczyków'. Natrafiłem akurat na jakiś uliczny festiwal, wyglądało jak w Bangkoku, więc i uliczne żarcie powinno być jak trzeba. Nie było... ryż był 'al dente' a kurczak nie był kurczakiem. Kości w panierce słodko-kwaśnej i po paru gryzach już wiedziałem, że trzeba się cofnąć do 'Makaroniarzy' po dwa kawałki pizzy na wynos. Po drodze znalazłem boisko w samym sercu Chinatown i to właśnie tam, podziwiając małych, z nieźle ułożonym rzutem, grających z zamkniętymi oczami, żółtych graczy postanowiłem dokończyć swoje papu.

Najedzony i gotowy do dalszej drogi nagle się 'zesrałem'. Chwyciła mnie alergia, zacząłem drapać oczy, dostałem gorączki, co w połączeniu z wysoką temperaturą powietrza, wysoką wilgotnoscią, sporą liczbą pokonanych kilometrów i wciąż nie do końca zwalczonym jet-lagiem przerodziło się w przymusową, godzinną drzemkę na trawie w parku. Nie pomogło, byłem nie do życia. Leżałem w środku miasta, o wizycie którego marzyłem od dziecka, a nie potrafiłem już dłużej się z tego faktu cieszyć. Chciałem być w Solcu Kujawskim, na górnej części swojego dziecinnego piętrowego łóżka przy ulicy Bydgoskiej i zasnąć zapominając o swoich marzeniach. Czym prędzej, po drodzę odwiedzając jeszcze Madison Square Garden, udałem się do domu Phila. Obejrzeliśmy jakiś serial, pogadaliśmy i kładąc się zdałem sobię sprawę, że jestem głupi. Jestem głupi, bo pozwoliłem, by jakaś alergia odebrała mi przyjemność z wizyty w Nowym Jorku, przesłoniła wszystkie pozytywne chwile, jakich doświadczyłem przez ostatnie 48 godzin. Nic z tego, kupiłem tabletki, wziąłem prysznic i wychodzę z domu, bo znajdujący sie na 5th Avenue NBA Store i wieczorny siódmy mecz Finału Konferencji pomiędzy Pacers-Heat zasługują na osobny, jutrzejszy post na tym blogu.



0 komentarze: