The Finals - Day 16 - Game 5.

0
poniedziałek, czerwca 17, 2013
- Witamy w naszych szanownych progach. - właściciel motelu był ciapaty, a jak! Nie wiem, jak Hindusi to robią, ale gdziekolwiek wyemigrują, po roku ciężkiej pracy na dwa etaty, otwierają swój własny biznes. Sklep spożywczy, mały hotel, firma świadcząca usługi porządkowe, stragan ze skarpetami, dopisz sobie resztę. Mają dryg do interesów, albo odwagę by, przejść 'na swoje' i chwała im za to.

Do meczu pozostały niecałe trzy godziny, a pogoda była na tyle ładna, że po szybkim prysznicu zdecydowałem się pokonać drogę z motelu do AT&T Center o własnych siłach, na piechotę. Nieco ponad dwa kilometry minęły w radosnej atmosferze. Co drugie gospodarstwo domowe przygotowywało się na wieczorny spektakl rozpalając grilla na trawie przed swoim mieszkaniem. Stare, zużyte, czarne od dymu, beczki, a w środku żeberka i oczywiście kurczak, dużo kurczaka. A wszystkiego pilnie doglądał, siedząc z piwem w ręku na swoim rozwalającym się krześle ogrodowym, Zach Randolph najstarszy członek rodziny. Przedmieścia San Antonio, piękna pogoda, grill z przyjaciółmi i mecz numer pięć - aż żal iść na halę.

- Z tym aparatem Pan nie wejdzie, proszę odnieść go do auta. - starszy pan ochroniarz, chyba nie wiedział do kogo się zwraca. Oszczedzając mu zdziwienia, fakt, że przyszedłem tu na pieszo pozostawiłem dla siebie. Stanąłem w bramce obok, a tam podobnie. Za rogiem znów ten sam problem. Po kolejnych trzech próbach zostałem odesłany do głównego wejścia, gdzie miałem pozostawić aparat w depozycie.

- Obiektyw jak się Pan pewnie domyśla jest za duży, więc po okazaniu biletu, po wejściu na halę prosimy udać się na prawo, gdzie za darmo może Pan zostawić swój sprzęt w depozycie.

Taa, na pewno! Drzwi frontowe, w lewo i dzida... Amy z ochrony była młoda, ale niezwykle uprzejma. Wymieniliśmy się uśmiechami i skończyły się uprzejmości z mojej strony. Miałem aparat, stęskniony finałowych emocji na żywo, byłem w środku, a tam festyn przed meczem trwał w najlepsze. Wróć, nie festyn, a dożynki. Takie wiejskie przedstawienie, pełne ludzi w kowbojkach, z wystającą słomą i piątym piwem w ręku, muzyką country i przyrządzoną, za pomocą polowej kuchni, grochówką. Kibice San Antonio, choć kompletnie różni od tych z Miami, też są straszni. A do toalety wpuszczają tylko swoich...






Pokręciłem się po hali, ale jak się okazało posiadając wejściówkę na górne sektory nie można przed meczem zejść niżej i porobić zdjęcia (tutaj plus dla Miami), więc zrezygnowany, zmęczony meksykańskim, ludowym śpiewem, nie potrafiąc dłużej znieść pijanych latynoskich twarzy i zapominając ze sobą prawa jazdy, nie dając rady uwieść barmankę na dwumiesięczną brodę, udałem się o suchym pysku na swoje miejsce.




Tak, siedziałem rząd wyżej, niecałe 20 metrów od pana Wojtka. Pomijając różnice, że za bilet wyłożyłem własne, ciężko zarobione pieniądze i znam się na koszykówce, mieliśmy podobny widok.

Hymnu nie zaśpiewał kontrowersyjny Sebastien De La Cruz, a prezentacja, choć z przygaszonymi światłami i niezłym intro pozostawiła rozczarowanie. Gdy rozległ się pierwszy gwizdek wszyscy, co zadziwiające, siedzieli na własnych krzesełkach. Włącznie z gościem za mną, który śmierdział, jak tylko spocony gruby człowiek potrafi śmierdzieć. Najgorsze, że z upływem czasu było coraz gorzej... Nie trafiłem także z najbliższymi sąsiadami. Po lewej mały szkrab, który kręcił się i kopał mnie przez całe spotkanie, a na prawo dumny, niesłychanie stary weteran wojenny, z którym stoczyłem przez pierwsze dwie kwarty klasyczny pojedynek na łokcie. Odpuściłem, bo stary w ogóle nie klaskał i za każdym razem, gdy udało mi się zdobyć oparcie, Danny Green sypnął trójkę, dłonie same składały się do aplauzu, a były członek Air Force wykorzystywał moment. Gdy w czwartej kwarcie, przy wysokim prowadzeniu Spurs staruszek postanowił opuścić halę, a Miami zbliżyło się na dwie minuty przed końcem meczu, zacząłem kibicować Heat, tylko po to, by móc wyobrazić sobie minę, dowiadującego się o porażce swojej drużyny odpalając radio w aucie, Johna i cieszyć się tą chwilą. Niedoczekanie moje... Może i dobrze, bo będzie siedem meczy.

Ginobili wyszedł w pierwszej piątce i rozpoczął od mocnego pierd*lnięcia, więc cała hala oszalała skandując w pewnym momencie 'Manu, Manu!' i był to najgłośniejszy, najbardziej spontaniczny, nie napędzany przez spikera, czy maskotkę doping, jaki udało mi się zarejestrować podczas tegorocznych Finałów. W przerwach, tym razem w przeróżnych strojach, pojawiał się Kojot, czirliderki zdecydowały się zakończyć strajk i wystąpiły pięć razy, a w pewnym momencie parkiet zakryto ogromną flagą i zrobiło się dość głośno. Nie tak głośno, jak przy ulicy Królowej Jadwigi, gdy Astoria opuszczała drogą awansu drugą ligę, ale mogło się podobać.



W przerwie, jak i podczas reszty meczu, nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Kupiłem nachos, butelkę coli, wydałem 10 dolarów, do nikogo nie zagadałem i nieco zawiedziony wynikiem, kolejnym blowoutem, pstrykając po meczu ostatnie zdjęcia udałem się, przy akompaniamencie samochodowych klaksonów, ponownie na pieszo, do motelowego pokoju. A tam kładąc się do łóżka czułem ulgę, że wizyta w San Antonio dobiega końca. Może i tubylcy znają się na koszykówce i potrafią, napędzani przez zorganizowaną maskotkę, wydobyć z siebie jakikolwiek doping, ale problemy logistyczne, pogodowe i mentalne, które dopadły mnie przez te ostatnie parę dni sprawiły, że na samą myśl o plaży w Miami robi mi się mokro w gaciach.

Mimo wszystko - San Antonio, dziękuję!







0 komentarze: