The Finals - Day 19 & 20 - Game 7.

3
piątek, czerwca 21, 2013
Ciarki przebiegły mi po plecach, dostałem gęsiej skórki, zrobiło się niesamowicie gorąco, a w oczach pojawiły się łzy. Sporo łez. Niespotykany smutek. Wieczór podczas 19-ego dnia mojej Finałowej podróży nie należał do szczęśliwych.

James Gandolfini nie żyje... W wieku zaledwie 51 lat, najlepszy dla mnie aktor na Ziemi, zmarł na atak serca przebywając na wakacjach w Rzymie. Nie znałem go, a tak wiele dla mnie znaczył. Tony Soprano wychowując swoje dzieci i ukierunkowując swojego 'bratanka' był dla mnie jak ojciej, gdy po raz pierwszy wyjechałem w wieku 19 lat na emigrację i zarywałem nocki ogladając Rodzinę Soprano.

'Think, Christopher, think. The BIG fucking picture, ha?' - ze wszystkich zapamiętanych cytatów z trzykrotnie obejrzanej serii telewizyjnej to właśnie te słowa najbardziej zapadły w mojej pamięci.

'The BIG fucking picture'!




Czy może być większy obraz niż siódmy mecz Finałów NBA? Game Seven - dwa najlepsze słowa w koszykówce. Nie tylko dla Erika Spoelstry. Od 14 roku życia, gdy na dobre uwierzyłem, że nie zagram w NBA, corocznie zdmuchując we wrześniu świeczki miałem jedno marzenie. Moment, w którym mama wnosi tort, a Tobie zamykając oczy, nabierając powietrza w płuca, pozostaje pare sekund na zebranie myśli i wymyślenie upragnionej rzeczy jest mi nieznany. Od 14 roku życia moim największym marzeniem było uczestniczenie na żywo w siódmym meczu Finałów NBA, najlepiej z dogrywką i rzutem decydującym o wygraniu mistrzostwa oddanym równo z końcową syreną.

Nie udało mi się zakupić biletu w przedsprzedaży na Ticketmaster, a w sieci pojawiła się informacja, że bilety będą dostępne także w okienku American Airlines Arena od godziny dziesiątej rano w dniu meczu, więc jak nie trudno się domyślić, by dalej spełniać swe marzenia, wstałem o siódmej i niecałą godzinę później stałem w kolejce pod kasą biletową. Został mi przydzielony numer 10 i zacząłem się zastanawiać, czy tak właśnie czuła się moja mama stojąc kiedyś w kolejce po cukier.

- Stary, musisz być z Seattle! Tylko ludzie z chłodnego stanu Washington są tak wyluzowani i mają wszystko w d*pie. - rzucił stojący bezpośrednio przede mną szczerbaty afroamerykanin na widok mojej miny srającego kota na puszczy i średniego zainteresowania rozgorzałą dyskusją wśród zebranych ludzi. Od słowa do słowa i okazało się, że pierwsze osoby w kolejce stoją pod halą od trzeciej nad ranem. Taa, a potem wyjdą na trzydzieści sekund przed końcem meczu... W pizdu. Do nikogo już się nie odezwałem, a gdy znajomy głos Dorothy z przykrością oznajmił równo o godzinie dziesiątej, że wszystkie wejściówki zostały wyprzedane i prosi się o pozostanie przed kasą tylko tych, którzy chcą zobaczyć w lipcu Pitbulla, czułem pewnego rodzaju radość. Tymbardziej, że chcąc-nie chcąc podsłuchałem jak kobieta z 'numerem pięć' zwierzała się lokalnej telewizji, że pragnie zdobyć wejściówki, by odsprzedać je potem drożej w internecie, a zysk z aukcji przeznaczyć na fundację LeBrona Jamesa. Bujaj las, a nie nas!

Biletów nie było, kilku frajerów opuściło 'Triple A' z pustymi rękoma, a ja całe popołudnie spędziłem monitorując ruch biletów na StubHub.com. Czas uciekał, wejściówki nie taniały i nieco znurzony, chcąc w końcu opuścić hostelowy pokój, w którym spokoju nie dawał mi, puszczając swój death metal, turecki współlokator zdecydowałem sie pociągnąć za spust i zakupić bilet na sektor stojący. Wydałem najwięcej do tej pory, bo aż 445 dolarów, ale był to decydujący o mistrzostwie mecz i wyciagając wnioski z San Antonio te parenaście dolarów nie robiło mi różnicy. Nie zajrzałem ponownie na StubHub, nie wiem czy bilety potaniały. Nie kasa była w tym dniu najważniejsza.

Po założeniu, jak na Księcia przystało, trzech 'coron' na plaży, nastrajając się muzyką udałem się ku przeznaczeniu. Udałem się raz na zawsze zdmuchnąć świeczki na piętrowym, matczynym torcie, który zaczął tracić swój urok przez spływający na truskawki wosk. Za parę godzin miał polać się szampan, a truskawki moczone być w białej czekoladzie. Za parę godzin nic nie miało być już takie samo!

Spotkany przed halą, ubrany cały na biało i w przepięknym kapeluszu 'Mr Heat', jak sam się nazwał, czerpał radość z zainteresowania mediów i wchodzących na halę kibiców. Szkoda, że nie podzielił mojej radości, bo nie miał wejściówek i jak na gościa, którego 'wszyscy w Miami znają jako najwierniejszego fana Heat' przystało, ostatni mecz Finałów obejrzał w telewizji. Season ticket holders in Miami, he? Od dzisiaj mówcie do mnie 'Mr Finals'. Ten prawdziwy i jedyny.





Albo może zwracajcie się do mnie James Walker, bo właśnie pod takim nazwiskiem wszedłem do AAArena. Przybiliśmy sobie piątki z ochroną na wejściu, złapałem ostatni program i zwijaną planszę, a żeby tradycji stało się zadość udałem się także za kosz Miami, gdzie podczas rozgrzewki poznałem młodszą wersję Birdmana, wymieniłem spojrzenia ze starym znajomym Billem, krzyknąłem do Hubiego Browna, że go kocham, a Shaq'a przeprosiłem, że nie skorzystałem przed poprzednim meczem z zaproszenia na drinka. Trzy ostatnie zmyśliłem, a Chris Andersen parę lat temu wyglądał mniej więcej tak:


Bez zbędnego przeciągania udałem się na swoje miejsce. A tam siedział już, ustępując mi kawałka podłogi, George. Był mniej więcej w wieku mojego taty, miał siwe włosy, a bilet udało mu się kupić dzień przede mną, za sto dolarów mniej. Był też na szóstym spotkaniu, które zasponsorował mu syn z okazji obchodzonego w USA szybciej niż w Polsce Dnia Ojca i dwóch finałowych meczach w poprzednim sezonie. Znał się na koszykówce, humor dopisywał, przegląd pola, jak się spodziewałem, był satysfakcjonujący (może nawet lepszy niż na Game 6) to i gadka się kleiła. Nie zawiódł mnie mój nos - długie włosy, kolorowe spodenki i hippisowskie wyluzowanie spowodowały, że od razu się polubiliśmy. Wymieniając spostrzeżenia na temat ostatniego meczu i sensu podróżowania w życiu, opowiadając George'owi swoją historię nie zauważyłem jak hala zapełniła się do ostatniego miejsca, a dobrze mi znana, lokalna 11-letnia gwiazda, Julia Dale zaczęła śpiewać hymn przed prezentacją. Szybki rzut oka dookoła. Po lewej poznany George, na prawo jakaś dziewczyna, która widać, że mimo małego pojęcia o koszykówce bardzo stara się zrozumieć prowadzoną, ciekawą dyskusję między jej chłopakiem i jego najlepszym przyjacielem (skąd ja to znam?), a za mną jakiś typ chwali się zdjęciami z Mike'm Tirico i o dziwo zna jego imię. Genialnie! Jest jeszcze lepiej, niż podczas ostatniego meczu!






To znaczy było, dopóki nie zwróciłem uwagi, że siedzący przede mną latynosi postanowili cały mecz przesiedzieć na fejsiku, twitteriku i prowadząc video rozmowę na Skypie z pozostałą w domu rodziną... Nie potrafię zrozumieć jak można przyjść na mecz i korzystać przez cały czas jego trwania z telefonu komórkowego, wrzucając nowe zdjęcia. Wiem, że to nie ja nie widziałem 50% spotkania, bo akurat miałem wtedy nos w ekranie i to nie ja wydałem kupę kasy na stukanie w klawiaturę telefonu, ale do k*rwy nędzy, czy naprawdę tak ciężko oglądać spotkanie? Przecież rodzina i najbliżsi znajomi wiedzą, że jesteś na hali... Boli mnie nieumiejętność pożytecznego zagospodarowania własnego życia przez inne osoby. Bardzo boli.

Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło i niemal wszystkim zebranym wczoraj w American Airlines Arena oddać trzeba, że doping był na miejscu i naprawdę głośny, a nikt nie wyszedł przed czasem.

- What a game, what a game! - powtarzał w każdej przerwie George i trzeba przyznać, że te parę słów najlepiej obrazuję całą sytuację. Było magicznie, jedynie w swoim rodzaju i najlepiej jak tylko mogło być! Nie było dogrywki i zwycięskiego rzutu, ale dramaturgia, napięcie i ważące się do ostatniej minuty losy meczu sprawiły, że spełniłem swoje największe życiowe marzenie, nawet bez dwóch jego czynników. Byłem na siódmym meczu Finałów NBA!





I co z tego, że nie widziałem za wiele podczas prezentacji mistrzów, nie słyszałem co powiedział LeBron odbierając statuetkę MVP, a wszystkich świetujących zdobycie mistrzostwa waleniem drewnianymi łopatkami w garnki przy Biscayne Boulevard do końca życia będę kojarzył z roztańczoną, pijaną grupką bardzo młodych latynosów, którzy posiadali raczej znikome pojęcie o koszykówce i liczyła się przede wszystkim impreza.



Liczą się tylko moje marzenia, a to największe zostało wczoraj osiągniętę. Opuszczając halę, niemal jako ostatni, zostałem ukierunkowany tunelem, gdzie odzyskałem wiarę w miasto Miami. Na ścianie widniał kolorowy rysunek, przed którym przystanąłem i nieco się rozklejając udało mi się zebrać myśli. Wymieniając uśmiechy z karykaturą swojego największego idola (bo przecież nie Todd Day?), dotarło do mnie, że to już koniec mojej przygody. Za dwa dni obudzę się w Nowym Jorku, będę musiał znaleźć sobie nowe największe marzenie i jak najszybciej zacząć je realizować, bo ostatnie 20 dni utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie ma w życiu nic piękniejszego, niż radość z samego siebie i spełnienie, które towarzyszy realizacji fantazji z dzieciństwa.

Nie ma nic piękniejszego niż realizacja 'the BIG fucking picture'!

- Do zobaczenia za rok? - rzucił na sam koniec George, pozostawiając mnie zmieszanego na przejściu dla pieszych. Jak to za rok? To pojutrze nie ma meczu...?


3 komentarze:

  1. Naprawdę dobra relacja z finałów NBA mógłbyś podliczyć wszystkie koszty związane z tego typu przedsięwzięciem ile dolców potrzeba żeby tak jak ty spełnić swoje marzenie

    OdpowiedzUsuń
  2. Wielkie gratulacje za spełnienie marzeń, odwagi oraz chęci dzielenia się tym z innymi.
    Swoją drogą w 2011 też spełniłem swoje marzenie, aby być na meczu Playoff w NBA. Udało mi się dostać na 6 mecz w Miami, w którym pokonali Celtics. Jedyne co mi się nie udało, to zobaczyć jak gra Shaq, bo już w tamtym meczu siedział w garniturze, z problemami ścięgna.
    Miałem dokładnie te same odczucia, co ty, gdy wchodziłem do American Airlines Arena. Dreszcz spełnienia marzeń, chwilowe wyłączenie głowy i uczucie bycia dzieckiem. Naprawdę nie mogłem w to uwierzyć, że się to dzieje naprawdę, to co znałem z telewizji i zawsze było tak nieprzystępne, zrealizowało się tylko dzięki mojemu uporowi. Uczucie nieporównywalne z niczym innym. Nawet urodzenie moich dzieci, to były zupełnie inne odczucia. NBA to było jak coś surrealistycznego, spełnienie dziecięcych marzeń u dorosłego człowieka.
    Dokładnie jak ty chodziłem po sali i się wszystkim podniecałem, wszystko analizowałem, składałem obrazy, teksty, miejsca które znałem tylko z TV. No i wreszcie pierwsze wejście na halę. Steward odsłonił kurtynę a tam Paul Pierce rozgrzewa się. I odczucie, on na prawdę istnieje, jest człowiekiem, oddycha tym samym powietrzem. Potem oczywiście była prezentacja zawodników, hymn i zaczęło się.
    Byłem tak samo zaszokowany jak ty, gdy przekonałem się jak kibicuje przeciętny Amerykanin, że liczy dla niego się tylko jedzenie i cola. A biegający pod spodem sportowcy są dopełnieniem do okazji by spędzić czas wolny. Dla mnie było to porównanie do striptizerek, które tańczą w night clubie, po to by wyciągać kasę od jeleni siedzących przy barze. NBA do tego stopnia potrafiło skomercjalizować zawody sportowe, że właśnie dzięki tej degeneracji funkcji kibica, jest w stanie tworzyć niesamowite widowiska i opłacać zawodników NBA bajecznymi sumami. Nigdy nie byłem i nie będę zawodowym koszykarzem, ale osobiście uważam, że piłkarze w europie mają więcej satysfakcji ze swojej pracy, bo wiedzą, że za plecami mają fanów, którzy jeżdżą za nimi w trasy, czczą zawodników jak bogów. w zawodowym sporcie w USA może mają więcej pieniędzy, ale wartości sportowe i duchowe nieporównywalnie mniejsze.
    Zrozumiałem też brutalną prawdę.NBA to nic innego jak najzwyklejszy biznes, to nie jest jak amatorski klub sportowy, gdzie wszyscy robią to z pasji, NBA to machina do zarabiania pieniędzy. To tylko dlatego to wszystko jest tak idealne, tak cukierkowate, tak dobrze sfilmowane w telewizji, tak sprytnie wpływa na młodych ludzi. To działa jak reklama zabawek dla dzieci. A że jest tak daleko, tak niedostępne , że my tutaj mamy to głęboko zakorzenione, jako coś wspaniałego, szczyt świata.

    OdpowiedzUsuń
  3. Eh ja mam marzenie byc na jakimkolwiek meczu nba, moze byc nawet poczatek sezonu i cavs-wizards... ze o finalach a tymbardziej o ostatnim spotkaniu juz nawet nie wspomne. I jeszcze zobaczyc na zywo rucker park... ah... moze kiedys, za 10-20 lat.

    Gratuluje spelnienia i udanych finalow :)

    OdpowiedzUsuń