"Tata, a Marcin powiedział..."

0
środa, lipca 03, 2013
Marcin był najstarszy, najmądrzejszy na osiedlu i zawsze zaskakiwał nas nowymi rzeczami. To właśnie Kapok, jak na niego wołaliśmy, miał jako pierwszy na osiedlu resoraki Matchboxa, najnowsze zestawy klocków Lego  i komputer Commodore. Poza tym miał głowę pełną pomysłów. Gra w zbijaka, pola, przeróżne gry karciane i mistrzostwa osiedla w piłkę nożną na papierze to tylko niektóre z jego pomysłów. Nie będę tłumaczył - nie grałeś, to straciłeś dzieciństwo.

Pewnego dnia, w czasach bez internetu i kablowej telewizji Marcin przyszedł na osiedle z zapisanymi na kartce papieru regułami gry w baseball. Tak, baseball, o którym na początku lat 90tych nie można było w Polsce wyczytać nawet w telegazecie! Prosta sprawa – trzy strike’i, cztery balle, faule, trzy outy, piłka tenisowa i drewniany kij. Kij, który dziwnem trafem miałem w piwnicy. Rodzice nie byli agresywni, nie pochodzę z huligańskiej rodziny, okolica nie była niebezpieczna, a w pinicy trzymaliśmy kij do baseballa. Słodko.

Pokochaliśmy baseball, a ja posiadając drewniany przyrząd do gry stałem się najważniejszą osobą na osiedlu. Rżneliśmy z chłopakami dzień w dzień na placu między dwoma blokami, biegając między studzienkami kanalizacyjnymi, które imitowały nasze bazy, a gdy ktoś odbił piłkę za płot elektrociepłowni po drugiej stronie ulicy zaliczaliśmy home run i ręce same składały się do oklasków. Co tam słychać na fejsiku, jak twoje dzieciństwo przed komputerem?

Parę dni temu nadszedł czas zweryfikować, wyłożone za młodu przez Marcina, zasady. Udaliśmy się z Agnieszką na mecz New York Mets z Washington Capitals. Bilety, a jakżeby inaczej kupiliśmy po taniości na StubHubie i po długiej podróży metrem znaleźliśmy się w dzielnicy Queens. Stadion CitiField może pomieścić 42 tysiące kibiców i od 2009 roku jest nowym domem dla tej drugiej, mniej znanej od Yankeesów, drużyny baseballowej z Nowego Jorku – Mets. Wchodziliśmy na stadion nieco spóźnieni i choć dostaliśmy na wejściu darmowe czapeczki to ominęła nas prezentacja (jeśli jakakolwiek się odbyła?), a po krótkiej rozgrzewce rozpoczął się mecz. Świetna sprawa... przez pierwsze pięć minut. O ile zasady się zgadzały, o tyle narzucana o wiele szybciej piłka była bardzo rzadko odbijana, to i ruchu nie tyle co podczas gry na osiedlu. Rzut – strike. Rzut – strike. Rzut – odbicie, ktoś złapał w lewą rękę, aut. Nuuuuda. A przed nami jeszcze osiem inningów...





Na stadionie było może 30 tysięcy kibiców, tylko, co z tego skoro połowa stała przez większość czasu z piwem w ręku w przejściach między sektorami racząc się kolejnym hot-dogiem i preclem. A może o to właśnie w tym sporcie chodzi? By spotkać się ze znajomymi na piwko, dobrze zjeść, pogadać, a przy okazji obejrzeć parę minut spotkania, skoro i tak już tu jesteśmy? Pogoda na piknik wyborna, stadion odkryty, więc większość kobiet może przy okazji złapać nieco słońca. Żyć, nie umierać.





Po czwartym inningu wolałbym chyba umrzeć. Wynik 1-0 sam mówi za siebie, a słońce stało się nie do wytrzymania i choć zostaliśmy do końca (cały mecz trwał okolo 3,5 godziny...) większość czasu spędzając w restauracji, to nie za wiele z meczu pamiętam. Mets wygrali, kibice jakoś nie specjalnie byli zadowoleni i szybko udali się do metra, a my wykorzystując okazję wybraliśmy się do pobliskiego parku, by popstrykać fotki Unisphery i jak stwierdziła na końcu Aga – był to najmilszy moment całego dnia.




Baseball sucks! Przynajmniej ten oglądany z trybun...

ps. Klusi, wiem, że czytasz - oddaj mój kij!

0 komentarze: