The Finals - Day 18 - Game 6.

4
środa, czerwca 19, 2013
- Witamy ponownie, panie Nyc - rzuciła pracownica kasy biletowej w American Airlines Arena, a ja odbierając w południe wejściówkę na szósty mecz Finałów poczułem się jak w domu. Najważniejszy mecz sezonu dla Miami Heat, a jak poinformowała mnie Dorothy, bilety, choć niewiele i bardzo wysoko, nadal są dostępne.

Przez cały dzień, leżąc na plaży, chodziło za mną uczucie podniecenia. Miałem przeczucie, że wydarzy się dziś coś wyjątkowego, będzie zacięty mecz, z ważnymi rzutami, a może nawet pierwszą w tych Finałach dogrywką. Nie mogłem się skupić na czytaniu książki, a losowe wybieranie w mp3 dziwnym trafem decydowało się na same pozytywne piosenki. To musiał być ten dzień!

Dzień, w którym na pięć godzin przed meczem można było na StubHubie kupić wejściówkę na sektor stojący za niecałe sto dolarów. Aż strach pomyśleć, jak bardzo ceny spadły na parę minut przed pierwszym gwizdkiem. Nie jesteś w domu Krzysztof - wykrzyknęła sprawidliwość posyłając liścia w moją stronę. Nie jestem w domu - tam biletów na pewno by nie było.

Nie było też i raczej nigdy nie będzie możliwości zobaczenia w naszym kraju równie emocjonującego, jak ten wczorajszy, spektaklu. Motylki w brzuchu nie myliły się - nie mogłem sobie wymarzyć lepszego meczu. Nie będzie dzisiaj opisu o tym jak to znowu miałem przeboje z aparatem, co jadłem w przerwie meczu i ile wydałem na to pieniędzy. Nie będzie o próbie konwersacji z kibicami Heat, bo zrażony ostatnią próbą, nie skusiłem sie do nikogo zagadać. Nie będzie też żadnego zdjęcia.

Będzie za to znowu o tym, jak to kibice Miami Heat są do dupy. Gdy na parę chwil przed rozpoczęciem spotkania niemal wszyscy siedzieli na swoich miejscach, a ja otoczony byłem grupką młodych, pachnących ludzi poczułem się jak w niebie. Pierwszy raz nikt dookoła nie kręcił się po drineczki, każdy miał na sobie koszulkę Heat i własne piersi, a jak tylko rozległ się pierwszy gwizdek wszyscy wstali i zaczął się porządny doping. Tak! To był ten wieczór, najgłośniejszy doping, normalni kibice po prawej, lewej, za i przede mną i od początku zacięty mecz. Trzymałem Pana Boga za nogi.

Było za pięknie, by trwało wiecznie... W przeprwie, gdy ja pisałem w głowie petycję do komisarza ligi o przyłączenie Tima Duncana do Hall of Fame w najbliższym naborze, jeszcze przed zakończeniem kariery, żywiołowo reagująca na każde zagranie Heat parka siedząca po lewej stronie poszła po popcorn. Nie wróciła do końca spotkania. Nie wiem, gdzie obejrzeli resztę spotkania, bo po raz pierwszy nie dostrzegałem wolnych miejsc na całej arenie. Zrobiło mi się smutno, bo zepsuli idealny obrazek tego, jak powinien wyglądać każdy mecz podczas tych Finałów.

Nie tylko zepsuli, ale i wyrzucili do kosza ten piękny obraz wszyscy ci, którzy zaczęli wychodzić z hali na 30 sekund przed końcem czwartej kwarty, przy pięciopunktowym prowadzeniu Spurs, gdy służby porządkowe postanowiły rozwijać zółtą linę dookoła hali, przygotowując się do celebracji mistrzostwa przez drużynę z Teksasu. Jak wielkim trzeba być ignorantem, jak bardzo w dupie mieć swój zespół i jak mało wiedzieć o koszykówce, by opuścić arenę na 30 sekund przed końcem? Czy naprawdę tak trudno pozostać ze swoimi czteremi literami na miejscu i dać z siebie tyle wrzasku, co podczas trafionej bez jednego buta trójki przez Mike'a Millera?

Jak dużo w koszykówce znaczy 30 sekund? Wystarczająco, by najpierw LeBron trafił trójkę, Manu i Kawhi spudłowali po jednym wolnym, a Ray 'Jesus' Allen zdobył największe trzy punkty w swojej karierze. Szał, jakiemu dałem się ponieść, gdy osoba, która w pewnym momencie życia była dla mnie lepszym koszykarzem niż Michael Jordan wyrównała stan meczu jest nie do opisania. Dłonie składały się do oklasków, nogi do podskoków, a usta do okrzyków. Teraz to Pan Bóg trzymał mnie za nogi i musiał się nieźle starać, bo dość mocno się wierzgałem!

Nie byłem w tym uczuciu osamotniony, ale uszczuplona o jakies 30 procent widownia psuła moment. Gdy siedzący na prawo John wraz ze swoim synem powrócili na dogrywkę miałem ochotę odpalić mu dwa szybkie i trzy żółwiowe zadając pytanie 'Gdzie byłeś k*rwa?'. Skończyło się na uprzejmym zapytaniu i informacji, że oglądali końcówkę na ekranie w knajpie przy wyjściu z hali. Mieli szczęście, bo ci którzy dowiedzieli się o dodatkowym czasie gry odpalając swoje auto, mimo usilnych prób szturmowania wejścia na halę, nie mieli powrotu. Policja i ochrona skutecznie zadbały, by wszyscy krzyczący podczas meczu 'Let's go Eat' fanatycy parówki z bułką nie mogli ponownie pojawić się na hali.

Stracili coś wyjątkowego, magicznego i jedynego w swoim rodzaju. Stracili najlepszy mecz w jakim kiedykolwiek zagrał LeBron James, powołując się na samego zainteresowanego. Stracili najlepszy mecz, jaki ja kiedykolwiek widziałem na żywo. Nie było ich, przynajmniej za oceanem, dużo, ale dla chwil jak ta wczorajsza warto żyć. Przez ponad trzy godziny widowiska zapomniałem o wcześniejszych blowoutach, plastikowych lalkach na trybunach, toalecie tylko dla kowboji, niepowodzeniu z biletem na mecz numer cztery i wszystkim trudnościom jakie spotkały mnie podczas tej podróży. Przez ponad trzy godziny cieszyłem się jak dziecko, a w głowie układały się wiersze pochwalne w kierunku kanadyjskiego wuefisty, który w 1891 roku zawiesił na wysokości trzech metrów i pięciu centymetrów skrzynkę po brzoskwiniach i chcąc utrzymać formę swoich podopiecznych podczas krótkich, deszczowych, chłodnych dni nowoangielskiej pory zimowej nakazał im, spisując reguły nowej gry, umieścić w niej futbolówkę.

Dotarło do mnie wczoraj po spotkaniu, że doskwierająca mi podczas całej podróży samotność, zdenerwowanie na siedzących dookoła współtowarzyszy i wszystkie problemy logistyczne spowodowane są brakiem zaciętych spotkań. Gdy losy meczu ważą się do samego końca, nie obchodzi Cię kto siedzi obok, dlaczego wyszedł przed meczem i że właśnie zapłaciłeś 45 złotych za puszkę Heinekena. Liczysz się Ty sam i radość jaką czerpiesz w danym momencie. Radość, która po meczu motywuję Cię do ustawienia się pod sektorem komentatorów z nadzieją na drinka i podzieleniem wrażeń w ojczystym języku z dwugłowym potworem Canal+. Nawet jeśli miałby Wam towarzyszyć duet spotkanych na lotnisku w San Antonio kowboji z Mrągowa, których tym razem dostrzegasz siedziących na trybunie dla redaktorów bez laptopa, tabletu, notesu i długopisu (!), co utwierdza w przekonaniu, że dostali się na Finały przy pomocy akredytacji po znajomości i nadal jesteś jedynym, który dokonał tego o własnych siłach i za własne pieniądze! I co z tego, że Wojtek z Hubertem uciekli w drugą stronę, a Ty resztę nocy znów spędzisz w samotności... najważniejsze, że w końcu w pełni szczęsliwy, nasycony i ze zdartym gardłem kładziesz się spać.

James Naismith, dziękuję!


4 komentarze:

  1. Oj będzie się dziasiaj działo! Ty to tam masz prawdziwy raj siedząc dzisiaj w Miami ! HAve fun!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Super relacja! Jestem tu pierwszy raz za rekomendacją bro i będę zaglądał częściej, szczególnie next year jak LAkersi się wreszcie ogarną i dotrą równie wysoko jak Decision2010 i jego koledzy z ElHeat. Takich rzeczy o "prawdziwych" kibicach Heat raczej nie dowiemy się z relacji mainstreamowych mediów :) Ale z nich ignoranci, może te HotDogowe 30% bilety w prezencie od pracodawców dostali ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. fantastyczna relacja! naprawde zazdroszcze; zarówno pomysłu jak i realizacji;) dzisiaj bedzie white hot! krew, piach i łzy (kibiców SAS)pozdro z Islandii!

    OdpowiedzUsuń